Выбрать главу

– Nie pójdę tam – myślał przerażony. – To przecież niemożliwe, żeby… Wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Nawet Iris – zaniósł się spazmatycznym szlochem. – Co za podły świat.

Przez moment chciał zerwać maskę i raz na zawsze skończyć z tym całym oszustwem, w jakie zamieniono jego życie. W tej samej chwili zobaczył ją – stała w odległej perspektywie korytarza i bawiąc się swoimi kasztanowymi włosami, przesłała mu promienny uśmiech. Zacisnął powieki, a gdy je rozsunął, nie było już tam nikogo.

Przebiegł te kilkadziesiąt metrów tak błyskawicznie, że aparat tlenowy nie nadążał z dostarczaniem świeżego powietrza ze zbiornika. Przystanął za załomem korytarza i tuląc ręce do piersi czekał, aż ustąpi duszący ból. A gdy ucichło już wysilone pulsowanie tętnic, usłyszał znowu szmer strumienia liżącego kamienne koryto – tym razem jednak bliżej i wyraźniej. Zaintrygowany zrobił kilka kroków i ostrożnie wyjrzał zza kolejnego załomu. Zobaczył…

– Woda! Najprawdziwsza woda!!!

W pierwszym odruchu radosnego uniesienia chciał rzucić się do przodu, coś go jednak powstrzymało. Znowu zacisnął powieki, odczekał chwilę – to samo. Zdziwiony ponowił próbę, zatykając jednocześnie palcami uszy, ale ciągle czuł orzeźwiający chłód i osiadające na skórze drobne kropelki rozpylonej wody.

– Czy każde szaleństwo jest aż tak namacalne? – zastanowił się. – Czy wolno mi uwierzyć w niemożliwość i pozostać przy zdrowych zmysłach? Na wszystkie świętości Nieba i Ziemi, co to ma znaczyć?!

Otworzył oczy – żadnych zmian. Woda wciąż wypływała wartką strugą z niewielkiej, nisko usytuowanej wyrwy i po przebyciu półmetrowej różnicy poziomów rozbijała się o kamienne podłoże. Pod ścianą leżały odłamki dotkniętej erozją skały, podszedł bliżej i kucnął, by je dokładniej obejrzeć. Rozsypywały się w palcach, pozostawiając na dłoni drobny miał. Jednocześnie odpryski głównego nurtu zmoczyły ręce Edginsa, a ich chłodna pieszczota sprawiła, że rzucił się na kolana i zanurzył ramiona w rwącej strudze. Potem obmył sobie twarz – na tyle, na ile było to możliwe bez zdejmowania maski.

– Szaleństwo powinno sprawiać przyjemność – pomyślał. – Przecież człowiek stwarza je sam dla siebie. Kto wie, może to jest jakieś wyjście?

Czuł jednak ciężar zbiornika, ucisk stelaża i niemiłą obecność aparatu tlenowego. Gdyby naprawdę oszalał, usunąłby chyba te wszystkie niedogodności. Więc co? Ma uwierzyć, że na Gelwonie występują naturalne zbiorniki wodne? Tak po prostu?

– A jeśli istnieją? – przeszył go nagły impuls. – Jeśli to jest właśnie sposób, żeby stąd uciec? Przypadek, szczęśliwy zbieg okoliczności, szansa, która trafia się raz na miliard albo i rzadziej…

Ręce mu latały, kiedy klęcząc przed wyrwą próbował ją powiększyć. Szło nadspodziewanie łatwo – skała była tak zwietrzała, że aż go to zdziwiło. Wokół otworu pojawiały się głębokie rysy; z każdą sekundą uderzenia rozdygotanych dłoni kruszyły kamienną przeszkodę, podsycając nikły promyk nadziei w sercu skazańca. Któreś z rzędu szarpnięcie obudziło tumany brunatnego pyłu i Edgins ledwie zdążył uskoczyć przed walącą się ścianą. Skalne drobiny zawirowały w powietrzu, woda popłynęła szerszą strugą, a gdy kurzawa wreszcie opadła i Tom stanął z powrotem na chwiejnych nogach, zobaczył wylot przestronnego korytarza, z dnem uformowanym na podobieństwo obszernych, kwadratowych tarasów. Przypominały schody dla wielkoluda – miały koło metra wysokości i z cztery razy tyle w głąb. Promieniowały dziwnie delikatną, błękitną poświatą, przydając spływającej po nich wodzie bajkowego kolorytu.

Gdy minęła fala zaskoczenia, Edgins zanurzył się w postrzępionym otworze, wstępując na powierzchnię pierwszego tarasu. Przez dłuższą chwilę obserwował spływającą z góry wodę, która obmywała czubki jego więziennych chodaków, szemrząc przy tym tak zawzięcie, jakby chciała przekazać intruzowi jakąś niezwykle ważną wiadomość. Dopiero po minucie odważył się przyjrzeć dokładniej ścianom i sklepieniu nowo odkrytego korytarza. Zadziwiła go geometryczna doskonałość zawarta w smukłym przekroju budowli – bo nie mógł to być przecież przypadkowy twór natury!

Czujnik manometru błysnął ostrzegawczą czerwienią.

– Wejdę tylko kawałek i zaraz wracam – postanowił Edgins.

Ostrożne kroki doprowadziły go na środek tarasu, spojrzenie powędrowało kawałek dalej, gdzie spadająca z następnego stopnia woda tworzyła linię biało-błękitnej piany.

PRZYBYSZU Z RINDU – CZEKAM NA CIEBIE

Zatrzymał się jak wryty, pożerając wzrokiem ognisty napis, który dostrzegł na błękitnym tle, tuż przed kreską miniaturowej kipieli. Wypukłe litery wielkości otwartej dłoni wyglądały jak pleśń pokrywająca nagą skałę.

Przeczytał raz, drugi, dziesiąty. Podszedł bliżej i znowu czytał. Potem nachylił się i dotknął – napis, ułożony był z chropowatych pączków wyrastających z gładkiej powierzchni, twardych jak pancerz próżniowca. Spróbował oderwać najbliższą literę, ale tylko obtarł sobie boleśnie palce. Odsunął się nieco, by objąć wzrokiem całość, i jeszcze raz przeczytał – powoli, zgłoska po zgłosce.

– Ciekawe, dla kogo przygotowano te napisy. Rindańczycy nie posługują się przecież alfabetem. Poza tym skąd oni tutaj, w bebechach Gelwony? – wzruszył ramionami i kucnął nad różańcem ognistych liter, których wygląd z czymś mu się kojarzył. Przypominały… – Jak koralowce! – pokiwał głową. – Tysiące pokoleń wegetujących na szkieletach poprzedników. Po wielu latach powstają z nich takie właśnie twory. Ale one, do ciężkiej cholery, nie układają się w napisy! Chyba że… Jeśliby odpowiednio pokierować rozwojem wapiennych zwierzątek…

– Bzdura – wstał z klęczek. – Iść czy wracać? – nadzieja rozbudzona perspektywą ucieczki walczyła ze strachem, który przykuwał stopy, ołowianym ciężarem.

I wtedy spostrzegł, że na drugim tarasie również jest jakiś napis. Czym prędzej wskoczył na górę.

TWÓJ GNIEW ZRODZIŁ BURZĘ

– WODA TORUJE DROGĘ

– Burzę? – Dudniący śpiew gromu przedarł się przez szelest płynącego potoku. Tom wbił wzrok w głąb korytarza, gdzie błękitne światło ustąpiło na moment przed błyskiem kolejnego wyładowania, uwidoczniając paraboliczny zarys wyjścia. I już drugi grzmot trzepotał wśród kamiennych ścian, budząc w duszy Edginsa mieszaninę lęku i ciekawości.

Wyobraźnia podsunęła wizję brzuchatych chmur rodzących strugi rzęsistego deszczu. Wizję, która gdzieś tam, na szczycie gigantycznych schodów, znalazła swoje rzeczywiste odbicie.

Nie zastanawiając się nad tym co robi, Tom wstąpił na trzeci taras. I właśnie wtedy…