Bez najmniejszego ostrzeżenia, bez żadnego znaku poprzedzającego zwykle poprzednie ataki, spadła na niego lawina potępieńczych dźwięków. Wysoki, zawodzący jęk ogłuszał, drążył świadomość do najgłębszych pokładów, zacierał granice pomiędzy tym co poza a tym co w środku. I gdy Edgins, pełznąc cały czas naprzód, dotarł wreszcie do kolejnego napisu, ogniste litery zamazały mu się przed oczami, zupełnie jakby spływająca z góry woda spłukiwała wymalowany kiepską farbą tekst.
Wodząc palcami po chropowatych wypukłościach odcyfrowywał treść kamiennego przekazu:
JESTEŚ TYLKO NARZĘDZIEM
– MUSISZ STAĆ SIĘ WŁADCĄ
Rindańskie widma kołowały wokół Edginsa, chcąc go porwać w wir upiornego tańca. Bronił się, bronił się ze wszystkich sił, wczepiony całym ciałem w zimną gładź tarasu. Płynąca nieprzerwaną strugą woda przynosiła ulgę, pozwalała uporządkować szalejące zmysły, uporządkować rozdygotany obraz rzeczywistości. Gdzieś z boku pojawiała się i gasła czerwona plama.
– Wracać! – ta jedna myśl kołatała teraz w głowie Edginsa, podsycana alarmującym pulsowaniem czujnika manometru. – Jeśli nie chcę się udusić… – na czworakach dotarł do brzegu tarasu, lecz metrowa wysokość wzbudziła w nim paniczny strach. – To te białe krążki – stwierdził w duchu, a pewność, z jaką sformułował ów wniosek, wprawiła go w zdumienie.
W tej samej chwili najniższy stopień przestał istnieć – kawałki zwietrzałej skały runęły w dół, pociągając za sobą w bezdenną ciemność strugę błękitnej wody. Droga do postrzępionego otworu, którym wszedł, była odcięta – chyba że zaryzykowałby skok przez czterometrową rozpadlinę…
Nie zdążył nawet rozważyć takiej możliwości.
Tuż przed nim otworzyła się przepastna wyrwa – drugi taras zamieniony w lawinę kamiennych okruchów, z ogłuszającym łoskotem spadał w głąb planety. Jednocześnie powierzchnię tego, na którym Tom klęczał, przecięła siatka wyraźnych pęknięć. Woda dopełniała swego niszczycielskiego dzieła.
– Na górę! Szybko na górę! – nim zdołał to pomyśleć, już był metr wyżej.
MUSISZ POZNAĆ SIEBIE
– BRAK ODWROTU PRZYBLIŻA CEL
– Brak odwrotu… – przez chwilę wydawało się Edginsowi, że kamienny napis przeznaczony jest dla niego, ale zaraz odpędził tak absurdalne przypuszczenie.
Odgłos pękających skał smagnął grzbiet biczem strachu. Tom biegł już teraz, a gdy pokonywał kolejną przeszkodę, dręczyła go tylko jedna myśclass="underline" czy to szaleństwo dzieje się naprawdę.
PRAWDĄ JEST AURA
– KALECZYSZ MASKĘ ŚWIATA
Ostatnia informacja oszołomiła Edginsa. Czuł się jak uderzony obuchem w głowę. Strzępy poprzednich, już nie istniejących napisów, przebiegły mu przed oczami. Chaos, kompletny chaos, setki pytań bez odpowiedzi. Paraboliczny zarys wyjścia zajaśniał oślepiającą bielą i zgasł tak nagle, jak się pojawił.
– Burza – przypomniał sobie Edgins. – To już niedaleko… – ciężko dysząc wdrapywał się na następny taras.
WYTYCZONO CI DROGĘ
– WĘDROWIEC DEPCZE SKAŁĘ
– Nie rozumiem – stwierdził Tom z rozpaczą. Nic nie rozumiem…
Miał dosyć wszystkiego napisów, schodów i całej reszty tego zwariowanego świata. Czuł, że wplątał się w coś, co przerasta jego możliwości pojmowania. Marzył o odpoczynku, ale łomot pękających schodów nie ustawał ani na chwilę. Zdobył się na jeszcze jeden wysiłek…
RATUJ SWÓJ BLASK
– WALKA NACJI GASI GWIAZDY
Wszystko dygotało, jakby cały korytarz wpadł w rezonans. Tom zataczał się – szukające oparcia ręce trzepotały bezradnie, nogi odmawiały posłuszeństwa. Zamglonym spojrzeniem jeszcze raz ogarnął rząd ognistych liter.
– Wojna – pomyślał przerażony. – Nawet tutaj, w tym zapadłym zakątku Wszechświata – chciało mu się śmiać i płakać zarazem. – Nic mnie to nie obchodzi – powtarzał w duchu, dźwigając ciało o kolejny metr w górę.
WIATR NIE PYTA PYŁU O ZGODĘ
– NADSZEDŁ TWÓJ CZAS
– Śmierć – wyszeptał zbielałymi wargami Edgins.
Stopy ślizgały się po wypolerowanej przez wodę powierzchni, pierś rozrywały potworne uderzenia pracującego z najwyższym wysiłkiem serca. W każdej sekundzie bloki zwietrzałej skały głosiły światu hymn zagłady i w każdej sekundzie gwałtowny rzut wyczerpanych mięśni odsuwał oszalały ze strachu strzęp człowieka od krawędzi przepaści.
Kant kamiennego progu zdarł skórę z kolan Edginsa. Nie czuł bólu, nie miał na to czasu. Wejście na następny taras było dziełem chwili.
TŁUMISZ ŚPIEW PRZYSZŁOŚCI
– WIDZĘ ZAPACH BZU
Lawina wspomnień, kalejdoskop zdarzeń zaszłych…
Płomienie sięgają drgającymi jęzorami powierzchni brudnoszarego nieba. Gdzieś z boku ogień pożera kępę rachitycznych drzewek. Ostry trzask pękających gałęzi miesza się z hukiem rujnowanego tarasu.
Skoczył do przodu, na oślep, byle dalej, wyżej… Mięśnie nie utrzymały ciężaru ciała – runęło na poznaczoną głębokimi rysami gładź, rozchlapując pióropusze wody. Kamienne litery znalazły się tuż przed twarzą Edginsa.
– Kim jesteś? – spytał bezgłośnie. – Powiedz mi, kim jesteś? Skąd wiedziałeś, że przyjdę?
Widmo nieuniknionej śmierci zmusiło go do kontynuowania wspinaczki. Metr wyżej odczytał:
NAZYWACIE MNIE GELWONĄ
– MOJE IMIĘ TRWA GŁĘBIEJ
Gelwona! – upiorny jęk rindańskich cieni – Gelwona! – długi szereg zobojętniałych na wszystko skazańców – Gelwona! – brunatna maź oblepiająca wrzecionowate skorupki zarodników – Gelwona! – czerwonawe kręgi kaleczące wnętrze lewej dłoni – Gelwona! – o Nieba, jak długo jeszcze…?
I to irracjonalne przeświadczenie, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupełnie bez sensu.
MUSISZ STĄD ODEJŚĆ
…odejść… odejść… odejść…
– Nic łatwiejszego! – maska stłumiła szaleńczy skowyt, który był śmiechem. – Po prostu odejść – Tom dławiąc się, wskoczył na następny taras…
POTRAFISZ TO ZROBIĆ
Dźwięk gromu na moment zagłuszył łoskot pękających skał. W migawkowym ujęciu pojawił się paraboliczny zarys wyjścia – tak bliski, że wystarczyło sięgnąć ręką. Jeszcze tylko jeden stopień, ostatni szaleńczy zryw…
I wtedy zapanowała cisza. Cisza wprost niewiarygodna.
Dopiero po chwili słuch wyłowił z nicości chlupot błękitnej strugi i delikatny szum padającego deszczu. Ale przecież…
Stał na progu kamiennej krypty, oblewany potokami rzęsistej ulewy. W górze kłębiły się szare chmury, lepkie, brzemienne wilgocią. Zygzaki błyskawic oświetlały przeciwległą ścianę, na której widniała olbrzymia płaskorzeźba – podobizna ludzkiej twarzy. Edgins miał wrażenie, że zna tego człowieka, że już go kiedyś widział. Zaintrygowany postąpił kilka kroków naprzód.