– Musisz stąd odejść – szeptała woda obmywająca bose, poranione stopy. – Musisz stąd odejść! – oznajmił ponurym głosem kolejny grom. -…odejść… odejść… – powtórzyło echo.
– Jak mam to zrobić? – spytał w duchu. – Pomóżcie mi, pokażcie drogę.
– Potrafisz – usłyszał w odpowiedzi. Wydawało mu się, że usta kamiennej maski drgnęły, ale mogło to być złudzenie.
Upadł na kolana. Po policzkach spływały mu łzy zmieszane z kroplami deszczu. Wyciągnął ręce w stronę płaskorzeźby. Lewa dłoń pulsowała falami tępego bólu; czerwonawe kręgi były wyraźnie widoczne w panującym półmroku.
– Pomóż mi – wyszeptał. – Pomóż…
– Potrafisz – powtórzyły ściany deszczowej krypty.
– Kłamiesz! – krzyknął prawie. – Nic nie mogę zrobić! Nic!!!
Wpatrywał się w znienawidzone piętno. O Nieba, gdyby tylko mógł! Gdyby tylko…
– Potrafisz!
Palcami prawej ręki potarł fosforyzujące kręgi, jakby jeszcze raz chciał się przekonać o ich niezniszczalności. Tarł i tarł, i nie wierzył własnym oczom – gwałtowne ruchy rozmazywały koliste piętno w czerwone smugi, które zaraz spłukiwał deszcz. Krew? Skąd krew, przecież nic…
Ręka była czysta. Bez najmniejszego śladu, bez skrawka znienawidzonych znaków. I bez bólu. Gapił się na nią przez chwilę, niedowierzająco, niepewnie. Potem spróbował wstać. Nogi miał jakieś obce, kołkowate. Poniosły go w stronę kamiennej maski.
Seria błyskawic rozproszyła mrok. Edgins zatrzymał się w pół kroku, czując, jak lepka breja strachu podchodzi mu do gardła i dławi oddech.
To była jego twarz.
19.
Cień zazdrości pojawił się na pergaminowej masce Fuertada, gdy objął wzrokiem ciało spoczywające w łożysku infiltratora. Uśpione zwały mięśni, wsparte na kościanym stelażu tworzyły konstrukcję tak harmonijną, że kreator czym prędzej rozkazał zatrzasnąć glensilowe wieko i zajął się przeglądaniem dostarczonej przed sekundą dokumentacji.
– Gradienter Konrad Tietz – mruczał, tłukąc z wściekłością w klawisze czytnika. – Zawodowy oficer, skazany za… – sękate palce wybijały na poręczy fotela nerwowy rytm. – Uczestnik ostatniej kampanii przeciwko Planetom Rindu, Czterdziesta Ósma Eskadra, jeniec wojenny…
Ponownie spojrzał na glensilowy pojemnik. Za szybą widać było głowę zamkniętego w środku człowieka, oplecioną pajęczyną kolorowych przewodów, naszpikowaną igiełkami przekaźników. Na wysokości skroni, nie dotykając ogolonej skóry, czaiły się dwie elipsoidalne elektrody.
– Co za idiota podłączył rekorder?! – Fuertad zauważył pęk kabli biegnących od głowicy infiltratora do urządzenia zapisującego. – Przecież mówiłem! – fotel pchnięty gwałtownym impulsem runął w głąb laboratorium, gdzie kreator własnoręcznie wyrwał wiązkę przewodów i cisnął nią o ścianę.
– Zgodnie z Procedurą… – zaoponował któryś z asystentów.
– Milczeć! – rozsierdził się Fuertad. – Milczeć i słuchać! Nie dyskutować! – wrócił do czytnika, lecz jeszcze przez chwilę rozpamiętywał niesubordynację podwładnych. – Każdy się tu mądrzy, jakby był nie wiadomo kim – mruczał gniewnie, a spostrzegłszy bezczynnie stojącą obsługę, zmarszczył brwi. – Co tam znowu?
– Wszystko gotowe – usłyszał w odpowiedzi.
– No to na co czekacie?!
Odetchnął z ulgą, kiedy drzwi zasunęły się za ostatnią sylwetką w żółtym kombinezonie. Banda darmozjadów. I tak trzeba będzie po nich poprawiać. Mamrocząc pod nosem, podjechał do infiltratora i zaczął sprawdzać końcówki przyłączy. W połowie roboty zatrzymał się i rzuciwszy spłoszone spojrzenie w stronę wyjścia, nasłuchiwał uważnie. Potem ostrożnie uniósł ciężką pokrywę i chciwym wzrokiem ogarnął atletyczną postać pogrążonego w letargu człowieka.
– Piękne ciało – pokiwał głową i piskliwy chichot wypełnił wnętrze laboratorium. – Wspaniałe ciało – śmiał się jak uczniak, który ma zamiar spłatać komuś psikusa. – Szkoda, wielka szkoda, że musimy je zniszczyć. To się nazywa racja stanu – zatarł pomarszczone dłonie; puszczona pokrywa opadła z głośnym hukiem. – No i bardzo dobrze.
Podjechał do pulpitu sterującego pracą urządzenia. Wskaźniki stały na pozycjach roboczych, ekrany pokazywały kontrolne projekcje pełnej gotowości. Jeszcze tylko drzwi – klawisz magnetycznej blokady trafiony piąstką kreatora odciął laboratorium od reszty świata – i można się zabrać do roboty.
Wiązka leżących pod ścianą przewodów powędrowała do przystawki mnemoreksu w fotelu Fuertada.
– Po co przeciążać informacjami oficjalne bloki pamięci? – diaboliczny grymas wykrzywił pomarszczoną twarz. – Zobaczymy najpierw, co z tego wyniknie. Może to tylko fałszywy alarm?
Wnętrze pomieszczenia pogrążyło się w ciemności.
– Spytamy teraz naszego pięknisia, cóż takiego ukrywa w tej swojej zgrabnej główce? – pieszczotliwy ton głosu kontrastował z wyrazem twarzy kreatora, ledwie widocznej w słabej poświacie pulpitu operacyjnego. – Na początek stan wyjściowy.
Uderzenia kościstych palców ożywiły wskaźniki i ekrany.
– Rozumiem – Fuertad z dobrotliwym uśmiechem przekrzywił głowę na lewe ramię, obserwując efekt swoich poczynań. – Chłopczyk sobie grzecznie śpi i wcale nie ma zamiaru się budzić. Żałuj, mój drogi – coś na kształt satysfakcji przemknęło po pomarszczonym obliczu. Już więcej nie będziesz miał okazji.
Szybkie jak myśl ruchy sękatych dłoni wydarły z pamięci zamkniętego w infiltratorze człowieka obraz poprzedzający katastrofę.
Największy, wypukły ekran – świat widziany oczami gradienteta Tietza. Z boku – czas, jaki upłynął od rekonstruowanego wydarzenia. Dołem – szeregi wskaźników informujących o stanie emocjonalnym obiektu w odtwarzanym momencie.
Fuertad zobaczył palce skazańca grzebiące w brunatnym błocku i wrzecionowate skorupki zarodników odkładane pieczołowicie do pojemnika. Obraz normalnej pracy gelwońskich więźniów. Nic ciekawego. Delikatnym ruchem przesunął potencjometr czasowy do przodu, uważając, by nie przegapić żadnego istotnego szczegółu.
– Jest! – wskaźniki emocji skoczyły gwałtownie w górę.
To był strach. Ale czego mógł się bać człowiek, który od kilku tygodni przebywa w jednym, doskonale sobie znanym miejscu?
Skrzywiony profil kreatora zawisł nad pulpitem, a jego dłonie zespoliły się z aparaturą. Na ekranie chodnik – jeden z wielu. Wzrok gradientera błądzi po kamiennym stropie, pod którym – Fuertad dopiero teraz to usłyszał – rodzi się wysoki zawodzący dźwięk.
Do katastrofy brakowało kilkunastu minut.
Dźwięk rósł, potężniał, stawał się tak nieznośny, że kreator ściszył podsłuch i zaniepokojonym wzrokiem obrzucił ekrany pomocnicze. Krzywe encefalogramów dawno już przekroczyły pasmo wahań optymalnych – w piłowatych przebiegach następowały ciągłe przeszeregowania, a ich szybkość obrazowała burzę, jaka rozpętała się w umyśle badanego.