Выбрать главу

Rozbolała ją głowa. Wszystko z tych nerwów. Spokojnie, musi się udać. Fuertad na pewno złapie przynętę, a ona będzie miała wreszcie trochę luzu. Przecież o to jej właśnie chodzi.

– Baby są głupie – uśmiechnęła się do swoich myśli. – Nie potrafią wykorzystywać daru natury. Samiec, jak ma chuć, zrobi wszystko, czego zażądasz. Zawsze potem można go wyśmiać i wykopać…

Kreator jednak pozostawał poza zasięgiem tej praktycznej maksymy. Niestety, stare próchno potrzebowało innej zachęty. Czy znalazła jego słaby punkt? Do jasnej cholery, ile można czekać?!

Do tego wszystkiego dołączyło się uporczywe ssanie w koniuszkach palców. Poszukała wzrokiem szkatułki i przypomniała sobie, jak roztrzaskała ją o ścianę.

– To był jednak kiepski dowcip – stwierdziła wstając. – Obawiam się, że nie znajdę ani jednego krążka.

Zawędrowała przed lustro, gdzie po raz kolejny, postanowiła zrobić porządek z włosami. Howdena ciągle nie było.

Przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu. Ze wzrokiem chyba coś nie bardzo. Nie, to FZ-ety albo raczej ich brak. Przetarła dłonią oczy i spojrzała znowu. Do licha, co tu się wyrabia? Twarz jakaś inna, obca. Właściwie podobna, ale…

– Iris – usłyszała ledwie zrozumiały szept. – Iris, pomóż mi…

Zmoknięty strzęp człowieka w poszarpanym kombinezonie skazańca, wyciągnięte w błagalnym geście ręce, trawione gorączką oczy.

– Ten sam – omal nie krzyknęła z przerażenia. – Ten sam co wtedy – najchętniej uciekłaby, sprzed lustra, ale nogi miała jak z ołowiu.

21.

Obraz Iris rozpłynął się i Tom stał pod zachmurzonym sklepieniem kamiennej krypty, mając przed sobą monstrualnych rozmiarów płaskorzeźbę. Była zrobiona z tych samych narośli, co napisy na zrujnowanych schodach. Setki, tysiące lat, by stworzyć podobiznę człowieka, którego życie jest drobnym wycinkiem minionego czasu. I komu to potrzebne?

– Musisz stąd odejść – kołatało natrętne przesłanie. Potrafisz… Musisz…

Twarz. Jego własna twarz. Jego – Toma Edginsa.

Deszcz młócił skaliste podłoże i drobną figurkę zabłąkanego człowieka. Spod nawisu ciężkich chmur strzeliło światło błyskawicy, a groteskowe cienie na moment ożywiły kamienne rysy. Tom utkwił wzrok w monstrualnym obliczu, potem rzucił niepewne spojrzenie na swoje dłonie – czyste, bez żadnej kolistej skazy. Jeszcze nie dowierzał.

Z każdym gorączkowym oddechem mijał czas ograniczony pojemnością zbiornika. Strzaskany wskaźnik manometru dawno przestał sygnalizować konieczność powrotu. Wreszcie płuca przetrawiły ostatnią już porcję powietrza i…

Runął jak podcięte drzewo. Wykrzywione w śmiertelnym grymasie usta bezskutecznie walczyły o możliwość oddechu. Trzewia, dławione potwornym ciężarem, zapadły w głąb, by po chwili skoczyć do gardła. Serce dudniło coraz gwałtowniejszym rytmem. Przed oczami pojawiły się czarne plamy. Palce darły skałę aż do bólu zerwanych paznokci. Każdą komórką, każdym nerwem łaknął odrobiny tlenu.

– Koniec – przerażająco jasna sytuacja nie pozostawiała cienia wątpliwości.

Marzył tylko o jednym: wypełnić rozdygotane płuca czymkolwiek, byle uwolnić się od tortury powolnego duszenia się. Zrobić to jak najszybciej, natychmiast, już!

Zerwana maska poleciała gdzieś w bok. Spazmatyczny haust – ulga! Charkotliwy oddech…

Powoli docierało do niego, że wciąż jeszcze żyje. Wbrew logice, wbrew wszelkim oczywistym faktom. Niech szlag trafi logikę! Oddychał. I to w tej chwili było najważniejsze. Nie myślał o niczym, niczego nie próbował analizować. Po co, skoro jest tak jak jest?

– Musisz stąd odejść – plątało się gdzieś pod sklepieniem czaszki.

Uciekać! Tak, teraz można to zrobić. Nie jest związany koniecznością wymiany zbiornika, znalazł drogę. I pomyśleć, że chodzili przez cały czas w maskach, kiedy dookoła… Oszustwo – jeszcze jedno, pewnie nie ostatnie. Musi wrócić, powiedzieć im. Potem spróbują się stąd wyrwać. W czwórkę szybciej znajdą jakiś sposób.

– Trzeba biec do baraku – pomyślał, ale zaraz przypomniał sobie o zrujnowanych schodach. – Jak? Którędy? – utkwił pytające spojrzenie w kamiennym obliczu.

Ponury łoskot gromu i oślepiająca wstęga błyskawicy godząca w sam środek olbrzymiej maski. Chropowate drobiny prysnęły na wszystkie strony. Płaskorzeźba przestała istnieć, odsłaniając wylot ciasnego chodnika.

Edgins zagłębił się w nieznaną przyszłość.

Widząc przed sobą nieregularną plamę światła, zaczął biec. I nie zmniejszył tempa, chociaż wielokrotnie potykał się w ciemnościach, kalecząc boleśnie ciało. Wreszcie dopadł zbawczego wylotu i aż krzyknął z radości, gdy zobaczył kanciastą bryłę baraku. Musiał tylko zleźć w dół po postrzępionej grani. Chyba wszyscy są w środku. Bardzo dobrze. Będzie można zaraz zacząć działać.

Zsuwał się po kilka metrów, szorując całym ciałem o kanciaste głazy. Z ubrania zostały strzępy. Nieważne. Ogarnęła go taka euforia, że nie był w stanie przejmować się błahostkami. Byle jak najszybciej…

Nim stanął na dnie pieczary, minęło trochę czasu. Zobaczyli go. Przez przezroczyste ściany widział wyraźnie trzy postacie wymachujące gorączkowo rękami. Krzyknął, najgłośniej jak tylko mógł. Ktoś rzucił się do śluzy – Klaud, na pewno on! Tom wciąż biegł, był już całkiem blisko.

Klapa zewnętrznej grodzi odskoczyła pchnięta niecierpliwym ramieniem. Z odległości kilkunastu metrów Edgins widział sylwetkę człowieka, który wyskoczył mu na spotkanie. Jakiś radosny krzyk, wyciągnięte ramiona i nagły paroksyzm bólu kaleczący opuchniętą twarz. Klaud, z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia w zachodzących mgłą oczach, wali się na zaścielający dno pieczary drobny żwir. Gwałtowny skurcz mięśni wypręża całe ciało w agonalnym zgięciu. Edgins czuje na sobie szklisty wzrok konającego więźnia, smutny, pełen cichego wyrzutu. I stoi z bezradnie opuszczonymi rękami i pustką w głowie.

Umarł człowiek.

Fakty opornie torowały sobie drogę do zablokowanego umysłu. Oczadziałe myśli kołowały bez celu jak zatrute smogiem ptaki. Zatrute… Tom, nabrał pełną pierś powietrza i wypuszczał je powoli. Nic, zupełnie nic. A jednak Klaud… Zachodzące bielmem oczy wciąż patrzą, mimo że skóra zaczyna już zmieniać kolor – sine plamy rosną w zastraszającym tempie. Zaraz tu będzie smród, duszący fetor gnijącego ciała. Edgins czuje żołądek skaczący do gardła, potworne skurcze wyrzucają na zewnątrz resztki przetrawionego pokarmu. Już lepiej, dużo lepiej…

Umarł człowiek, trzeba go pochować.

Szedł jak w lunatycznym śnie. Zatrzymał się dopiero we wnętrzu baraku. Jab patrzył na niego przerażonym wzrokiem. Mutant siedział w dziwacznej pozie tuż przed głowicą dozownika, mrucząc coś monotonnym głosem; rękami uniesionymi w kontemplacyjnym geście kreślił w powietrzu powikłane wzory.

– Czego tu szukasz?! – nie wytrzymał Jab, gdy Edgins minął go kierując się w stronę schowka z narzędziami. – Idź sobie stąd! – krzyk wibrujący na granicy histerii. – Słyszysz?! Wynoś się!!!