…pochyliła się nad nim, mówiąc coś pieszczotliwym tonem. Była podobna do jego nieżyjącej matki, ale gdy popatrzył na nią uważnie, dostrzegł twarz swojej żony, którą postanowił zabić. Pamiętał, że zrobiła coś strasznego. Coś, czego nie potrafił jej przebaczyć. Nigdy.
Wytężając wszystkie siły podniósł się, ale ona była ciągle ponad nim. Nie mógł jej dosięgnąć. Śmiała się, zachęcając go do ponowienia próby.
– Ruszaj się! – wołała głosem, który dudnił w uszach powodując bolesne skurcze czaszki. – Szybciej!!!
Pokonując bezwład mięśni stanął na równe nogi, opierając się drżącymi rękami o ścianę celi.
– Idziemy.
Wyszła pierwsza przez otwarte drzwi. Powlókł się za nią, z trudem utrzymując równowagę. Przed oczami latały mu czarne płaty, w głowie szalał orkan splątanych myśli.
– O rany! – jęknął rozpaczliwie. – Wszystko mi się pieprzy…
Na korytarzu stało w równym szeregu kilkunastu mężczyzn. Ubrani byli w identyczne bluzy – pozbawione kieszeni i zasuw – luźne spodnie i niezgrabne chodaki; całość w jednostajnym szarym kolorze. Mieli ogolone głowy, co powodowało, że wszyscy wydawali się do siebie podobni. Tom, pchnięty przez któregoś ze strażników, stanął posłusznie na końcu szeregu. Patrząc na swoich sąsiadów nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej potylicy – dłoń natrafiła na gładką skórę.
Wysoka kobieta, z naszywkami borta na ramionach, komenderowała grupą pięciu osiłków w ciemnowiśniowych kombinezonach. Otwierali właśnie drzwi do kolejnych celi.
– Lizey Myrmall – odczytał Tom z patki identyfikacyjnej, którą dostrzegł na ozdobionym pióropuszem kasku. Całkiem ładne imię. Lizey, Liz…
Ostro rzucony rozkaz przeciął powietrze, przywracając poczucie rzeczywistości. Kobieta szła wzdłuż szeregu, przyglądając się uważnie poszczególnym twarzom.
– Co za okropna baba – pomyślał Tom. – Zachowuje się tak, jakby cała ta impreza sprawiała jej wyjątkowo dużą przyjemność. Wygląda na to, że ma tutaj sporo do powiedzenia. – Jeszcze raz przejechał palcami po wygolonej czaszce. – Ciekawe, kiedy oni zdążyli mnie tak załatwić? – chciał wsadzić ręce w kieszenie spodni, ale dłonie obsunęły się po szorstkim materiale. – Jasne, ciuchy też zostały zmienione.
Apatycznie przyglądał się, jak z sąsiedniej celi wyprowadzano tykowatego mężczyznę o podkrążonych oczach. Rozbiegane spojrzenie, ruchy pozbawione pełnej synchronizacji; wyglądał jak pijany, a kiedy stanął koło Edginsa, zatoczył się nagle i byłby z pewnością runął na podłogę, gdyby ten nie podtrzymał go ramieniem.
– Dziękuję, bracie. Dziękuję… – spuchnięta twarz zwróciła się w stronę Toma, który skinął tylko głową i wbił wzrok w czubki kretyńskich chodaków. Były o kilka numerów za duże. Czuł się głupio – zupełnie jakby jego wygląd miał teraz jakiekolwiek znaczenie.
W tym momencie strażnicy rozsunęli następne drzwi. Wytoczył się z nich pokrwawiony kształt człowieka i rycząc zwierzęcym głosem runął na najbliższą postać odzianą w ciemnowiśniowy kombinezon. Trwało to zaledwie sekundę, nie dłużej. Tom zdążył tylko dostrzec upadającego strażnika i gotującą się do nowego skoku sylwetkę atakującego. Potworny wrzask zamarł w pół tonu. Kobieta podeszła do leżącego bezwładnie ciała, trzymając odblokowany przenikacz w wypielęgnowanej dłoni. Ironiczny uśmiech zagościł na jej ustach, nadając twarzy wyraz odpychającego okrucieństwa.
– Potwór – wymamrotał stojący obok Edginsa człowiek.
Szereg zafalował, ale w tej samej chwili wyloty pięciu ażurowych emiterów zwróciły się w stronę stojących pod ścianą.
– Nie radzę próbować – twarz kobiety przypominała teraz maskę sfinksa.
Poturbowany strażnik zbierał się powoli. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż tułowia, drugą usiłował zatamować krew płynącą z rozciętego policzka. Tom odczuwał przez sekundę coś w rodzaju współczucia dla tego człowieka, ale widok odblokowanych przenikaczy uświadomił mu beznadziejność własnego położenia.
– Mam dosyć – stwierdził w duchu. – Dosyć tej zwyrodniałej kobiety, całego świata i siebie samego. – To wszystko jest jedną wielka paranoją. Powinienem już nie żyć tak by było chyba najlepiej.
Przestał zwracać uwagę na to, co się wokół niego działo. Jego umysł funkcjonował na zwolnionych obrotach; jakby odurzony jakąś trucizną.
Leżący na podłodze człowiek poruszył się i jęknął. Kobieta podeszła do ściennego autofonu.
– Na poziomie adaptacyjnym mieliśmy drobne nieporozumienie – mówiła w mikrofon. – Przyślijcie serwomed z obsługą. Czternastka w stanie szoku; chyba ktoś wpakował mu podwójną dawkę FZ-etów. Ciut za dużo jak na początek. Aha – przypomniała sobie o poturbowanym strażniku – Kleft jest ranny. Nic poważnego, ale pośpieszcie się.
Przerwała połączenie, nie czekając na odpowiedź.
– A wy – zwróciła się do stojącego pod ścianą rzędu milczących postaci – jazda. Subtrowiec czeka za rogiem.
3.
Nic tak nie poprawia samopoczucia jak masaż biognetyczny, dlatego też obel-bort Ubir nuf Dem od niego rozpoczynał każdy nowy dzień swojego życia. Podśpiewując fałszywie melancholijne frazy nowo zasłyszanej melodii, czekał, aż trzy otaczające go służboty zakończą układanie fałd obszernej koszuli. Potem odprawił je ruchem ręki i przeszedł do wspaniałego salonu, którego wnętrze spreparowane było na wzór starogreckiej świątyni. Sprotezowanym wzrokiem ogarnął rzędy smukłych kolumn i marmurowe posągi wymyślonych bogów. Wyglądały imponująco.
– Piękne, cudowne, wielkie – mruczał do siebie, upajając się skarbami antycznego świata. – Prawdziwa sztuka, tak, tak… Popatrz, Chief – powiedział do rozespanego skrzydłaka, który siedział na brzegu ofiarnego stołu. – To wszystko istniało kiedyś naprawdę. Ludzie najpierw wyobrazili sobie te wspaniałe rzeczy, zbudowali je, a potem… – zaśmiał się z jakąś dziwną, żałosną satysfakcją. – No cóż, potem zniszczyli. Zrobili to jednym ruchem ręki. O, tak – nacisnął ledwie widoczny, rubinowy punkt w narożniku kamiennej bryły. Świątynia rozpłynęła się w powietrzu, a jej miejsce zajęło wnętrze przestronnego, niemal pustego pokoju. Ubir nuf Dem stał koło kanciastego mebla, który jeszcze przed chwilą był marmurowym stołem ofiarnym.
– Tak to już jest z tymi ludźmi, Chief – dodał. – Nie ma dla nich nic świętego.
Skrzydłak przyglądał mu się przez moment, kołysząc nieznacznie łbem osadzonym na długiej szyi; wreszcie wydał z siebie przenikliwy syk i wznowił przerwaną toaletę, czesząc ostrym dziobem skołtunioną sierść koloru zwiędłych liści.
– Masz rację – Ubir nuf Dem pokiwał głową, aprobując tym samym reakcję swojego ulubieńca. – Masz zupełną rację. Wszystko to funta kłaków nie warte.
Poprawił aparat optyczny, który miał wmontowany w czaszkę. Czarna, błyszcząca obręcz o szerokości pięciu centymetrów zasłaniała twarz na wysokości oczu, sięgając płatów skroniowych. Kryła w sobie detektor fal świetlnych wraz z przetwornikiem, mającym za zadanie przekazywać obrazy wprost do ośrodków wzrokowych. Na zewnątrz wystawały tylko teleskopowe czujniki, przydając obliczu obel-borta niesamowitego wyglądu. Metalowa płytka wypełniała brakujący fragment potylicy. Kompozycję podkreślały odstające od nagiej czaszki uszy i krzywy, haczykowaty nos.