Выбрать главу

Ruszył w stronę zastrzeżonego pionu komunikacyjnego i po minucie stanął przed wejściem do komendanckiej kwatery.

– Jak by to powiedzieć, Chief? Nie czuję się dziś najlepiej – mruknął przekraczając próg apartamentu. – Wygląda na to, że męczy mnie rzeczywistość, ludzie i cały ten kosmiczny bałagan, który rozpętaliśmy. Wojna z Rindu, tajna broń, podchody… Coś zawsze będzie stało nad nami, choćbyśmy wyleźli ze skóry. Coś, czego nie zrozumiemy ani jutro, ani za miliard lat. O ile oczywiście będziemy jeszcze wtedy istnieć – dodał po chwili zastanowienia.

Skrzydłak zeskoczył z ramienia obel-borta i przycupnąwszy na brzegu stołu, czochrał się z pasją mogącą rozbawić największego mruka. Ubir pogłaskał skudloną sierść ulubieńca i zasiadł w olbrzymim fotelu, który otulił go i delikatnie rozkołysał. Do szczęścia brakowało tylko…

– Moja droga Liz – smutek zagościł na twarzy ostatniego z nuf Demów. – Gdybyś wiedziała, jak bardzo cię teraz potrzebuję.

Poczucie beznadziejności rosło z każdą chwilą. Nie pokazała się, nie dała znaku życia. A przecież zrobił to wszystko dla jej własnego dobra. Czy ona nie potrafi tego zrozumieć? A może nie chce? Pójść tam? Nie! Na to się po prostu nie odważy. Dwukrotnie wysyłane służboty wracały bez odpowiedzi. Nie miała ochoty otworzyć albo w ogóle jej nie było. Okropnie się to wszystko skomplikowało.

Spojrzenie obel-borta wędrowało po okrytych wzorzystymi kobiercami ścianach, bajecznie kolorowych posągach i mozaikowych płaszczyznach telewibrazów, które czekały tylko muśnięcia świetlnych promieni, by wyczarować ze swego wnętrza przestrzenną wizję uśpionego piękna. Na koniec wzrok Ubira zatrzymał się na godle nuf Demów. Wargi – drgnęły, a pamięć przywołała dźwięczne strofy Epody Kolonizatorów. W wykonaniu obel-borta brzmiały one jednak jak pogrzebowy rapsod.

Krótki, chrapliwy okrzyk dobiegł od strony stołu, gdzie Chief – podobny teraz do wielkiej, kosmatej kuli drapał pazurami marmurowy blat. Błoniaste skrzydła wystrzeliły na boki i zaczęły młócić powietrze, wydając przy tym furkoczący odgłos.

– Jesteś głodny – domyślił się Ubir nuf Dem. – Niestety, chyba nie będę ci towarzyszył przy kolacji. Nie mam apetytu – podniósł się z fotela i przewędrował kilka pomieszczeń, by stanąć przed ścianą, za którą ukryto starannie zamaskowany sejf. Rodowy pierścień wciśnięty w cokół niewielkiej statuetki z czarnego śrutowca uruchomił mechanizm – posążek obrócił się wokół swojej osi, a imitacja ceglanego muru po prostu przestała istnieć. W płytkiej wnęce, na podwyższeniu obitym szkarłatną materią, leżała masywna księga w skórzanej oprawie, ze złoconymi, okuciami na rogach… Godło nuf Demów zdobiło geometryczny środek antycznej okładki.

– Pokłon wam oddaję czcigodni przodkowie moi – wyszeptał Ubir w nabożnym skupieniu, wyciągając rękę po wiekowe dzieło.

Z ciężkim tomiskiem pod pachą ruszył w stronę najbliższego stołu. Tam z drżeniem, jakie zawsze u niego wywoływał widok rodowej kroniki, zabrał się do wertowania pożółkłych, szeleszczących kart.

Mijały godziny.

Ubir nuf Dem nie zauważył nawet cichego przybycia ulubieńca. Chief usadowił się na szczycie pregijskiej kompozycji, tuż za plecami obel-borta. Otulony błoniastymi skrzydłami wyglądał jakby zmorzył go sen.

Ostatnia część kroniki zawierała powikłaną genealogię rodu, z jej licznymi, odgałęzieniami i ślepymi uliczkami. Błądząc po labiryntach pokrewieństwa Ubir nuf Dem odwracał stronę za stroną, a teleskopowe oczy przesuwały się gorączkowo nad podkręconymi wężykami ręcznego pisma:

– Niemożliwe, żebym się pomylił – mruczał do siebie. – To musi gdzieś tu być. Z całą pewnością.

I nie pomylił się. Nazwisko Edgins widniało w rodowej kronice nuf Demów jako boczna, ale wcale nie najdalsza linia.

– Tom Edgins – Ubir wymówił te dwa słowa – przywracające jego egzystencji zatracony sens i pozwalające bez obawy spoglądać w niepewną przyszłość. Oto znalazł spadkobiercę. Człowieka, który przejmie rodowy pierścień i będzie kontynuował rozpoczęte przed setkami lat dzieło. Wielkie dzieło.

Pogrążony w pozornym śnie skrzydłak uniósł nieco głowę i paciorkami czarnych ślepi wpatrywał się w idealnie czystą stronicę, nad którą obel-bort doznawał największego wzruszenia w swoim smutnym życiu. Bo gdyby Ubir nuf Dem mógł płakać, z jego oczu niewątpliwie trysnęłyby obfite łzy – łzy szczęścia.

23.

Ubrała się najskromniej jak mogła. Żadnych ozdób – sam mundur, w dodatku nienagannie ułożony. Nawet swój ulubiony hełm z fantazyjnym pióropuszem zamieniła na regulaminowe nakrycie głowy, pod którym starannie ukryła kasztanowe włosy spięte w olbrzymi kok. Sprawdziwszy w lustrzanej ścianie efekt końcowy stwierdziła, że w tym stroju bardziej przypomina obojnaka niż normalną kobietę.

– Świat staje na głowie stwierdziła w duchu. – Kto to widział, żeby samica, mająca wokół siebie stado napalonych kretynów, maskowała swoje wdzięki, zamiast używać do woli i pławić się w komplementach. Gotowi pomyśleć, że jestem jakaś zboczona albo coś jeszcze gorszego.

Zgrzytnęła zębami w bezsilnej wściekłości. Nie ma rady, musi odegrać tę komedię do końca. Howden – bodaj go własne sadło zalało – jeszcze się nie raczył pokazać, a Fuertad z Ubirem od kilku już godzin łażą po Stacji i w każdej chwili może im przyjść do głowy coś głupiego.

Nie potrafiła biernie czekać. Jeżeli da się jeszcze coś zrobić – zrobi to, choćby miała sięgnąć językiem własnego kręgosłupa.

Bezwiednie poprawiła niesforny kosmyk włosów i z twarzą skażoną grymasem wściekłej determinacji ruszyła do kwatery Fuertada.

Nie chcieli jej wpuścić. Smarkate gnojki – pewnie jacyś nowi. Dopiero znajomy oficer szepnął parę słów dowódcy straży i z uśmiechem, zza którego wyzierało porozumiewawcze zmrużenie powiek, utorował drogę do samego laboratorium.

– Nie mam pojęcia, do czego ten stary pryk może ci być potrzebny, ale jakby co, będę w pobliżu – mruknął na odchodnym, oblizując lubieżnie wargi.

– Bujaj się – skosiła go chłodnym spojrzeniem.

Tego towaru jest tu aż nadto. Nie przypominała sobie, żeby byli na „ty”. – Cholernie zarozumiały – pomyślała. – Warto by takiemu dać trochę w kość, może przestałby się puszyć. Zresztą to normalne. Tokują, póki jest się czym wykazać. Taka ich samcza natura. Fuertad, niestety, dawno już wypadł z obiegu. Że też to próchno jeszcze chodzi po świecie!

Najgorsze jednak, że od kaprysu owego próchna zależało jej dalsze życie, a przynajmniej pobyt na Gelwonie.

Z niechęcią przekroczyła próg laboratorium.

Fuertada nigdzie nie było widać. Dwóch asystentów w nieskazitelnie żółtych kombinezonach krzątało się przy pulpitach zajmujących ponad jedną trzecią sali. W tle majaczyły karykaturalne sylwetki uzbrojonych cybotów. Na wprost wejścia, na stole sekcyjnym najeżonym wiązkami najróżniejszych aparatów, leżał jakiś człowiek. Poznała go od razu.