Выбрать главу

– Tutaj? – powodowana zdziwieniem podeszła bliżej, by nasycić oczy widokiem postaci, która od tylu dni męczyła ją niezrozumiałymi wizjami. – Tom Edgins – odczytała na tabliczce informacyjnej.

– Ani kroku! – Fuertad pojawił się tak niespodziewanie, że zamarła w nagłym przestrachu, zapominając na moment o celu swojej wizyty. Dopiero po chwili, mając przed sobą pomarszczoną niczym wyschnięty owoc gębę kreatora, powitała go regulaminowym pozdrowieniem.

– Proszę stąd wyjść! Natychmiast! – chrapliwy skrzek stawał się nie do zniesienia.

– Czy mógłby mi pan poświęcić pięć minut? – zdziwiona własną cierpliwością pozwoliła mu się wykrzyczeć, a gdy opadł z sił, dodała z naciskiem: – To sprawa najwyższej wagi. Starszy bort Howden…

– Wiem – przerwał jej bezceremonialnie Fuertad. – Zostałem poinformowany.

– Więc ten grubas rozmawiał z nim – uczucie ulgi odmalowało się na twarzy Lizey. – Czy podjął już pan decyzję, kreatorze? – spytała przymilnie.

Popełniła błąd: nie należało wypadać z raz obranej roli. Niewybaczalny kiks, który przeważył szalę. Zrozumiała to w sekundę później.

– Owszem, postanowiłem – Fuertad wychylił się do przodu jakby chciał skoczyć i dopaść do gardła niczego nie świadomej ofiary. – Trybunał otrzyma odpowiednie materiały. Oboje zgnijecie w podziemiach Gelwony.

Jeszcze nie wierzyła. Rozkojarzone spojrzenie skakało po ścianach laboratorium, nieruchomych sylwetkach cybotów, migotliwych pulpitach sprzętów. Fuertad uśmiechnął się jadowicie. Spod krzaczastych brwi kłuły szpileczki starczych oczu. Niemożliwe! To jakiś okrutny żart, kaprys durnego pokurcza!

– Osobiście będę czuwał nad dochodzeniem – głos kreatora dochodził do niej niewyraźnie, jakby przez ścianę. – A teraz niech się pani stąd wynosi i przekaże dowódcy straży, że zarobił dziesięć dni bunkra.

– Jak to? – wykrztusiła. – Pan nie może… Pan… Pan nie ma dowodów…

Na znak Fuertada asystenci chwycili ją za ramiona i pociągnęli w stronę wyjścia.

– Precz z łapami! – ryknęła odtrącając ich od siebie. Nie spodziewali się tego. Odskoczyli na boki spoglądając niepewnie to na nią, to na kreatora. Ruszyła w jego kierunku.

– Posłuchaj gnido – mówiła ściszonym głosem. – Któregoś dnia zaduszę cię gołymi rękami i nic mi w tym nie przeszkodzi. Zastanów się, ja nie żartuję.

– Posłuchajmy razem – zaproponował Fuertad wbijając kościsty paluch w klawiaturę swojego fotela.

Wnętrze laboratorium wypełnił odtwarzany z mnemoreksu bas Howdena: „ – Najlepiej, żeby pan to sobie spokojnie przemyślał i sam zdecydował, co dalej. – Chwileczkę (poznała głos Fuertada). Jak brzmi nazwisko pańskiego świadka? Muszę przecież wiedzieć… – Lizey Myrmall, kreatorze. Czy to coś panu wyjaśnia?”

Trzask wyłącznika, triumfująca mina złośliwego gnoma.

– Wszystko na ten temat – obwieścił z satysfakcją. – Reszty dowie się pani w trakcie trwania sesji Trybunału.

Miała wrażenie, że podłoga umyka jej spod stóp.

– Parszywy impotent pomyślała. – Dopiął swego. Od samego początku rył i kopał, a teraz… – przez moment wydawało się jej, że wybuchnie płaczem. – To jakaś pomyłka – zaczęła ugodowym tonem. – Zwykłe oszustwo – w miarę jak mówiła, coraz bardziej wierzyła w swoje słowa. – Ktoś chce mnie wrobić, a pan, kreatorze…

Fuertad demonstracyjnie odwrócił się plecami i zniknął za rzędem głowic pamięciowych. Zamarła pod bezosobowym spojrzeniem trzech cybotów, które zastąpiły jej drogę. Lufy ciężkich miotaczy stanowiły argument nie do odparcia. Cofała się powoli, bardzo powoli, najwolniej jak tylko mogła. Bez sensu. Nie chcąc przedłużać tego w nieskończoność, wybiegła na korytarz.

– Hola, panienko! – znajomy oficer złapał ją wpół i zatrzymał. Dokąd ci tak spieszno? – wyszczerzył zęby w przymilnym uśmiechu.

– Zrywaj się, gówniarzu – warknęła. – Nic tu po tobie.

– Zobaczymy – przekrzywił głowę, łobuzersko mrużąc oczy. – Krótką masz pamięć, laleczko.

Kolanem w jądra, z całej siły! Zwinął się jak ochłap. Poprawiła łokciem, biorąc na cel gładko wygolony pysk. Będzie miał pamiątkę. Poleciał w bok, prosto pod nogi zdurniałych strażników.

– Buźka – cmoknęła w ich stronę i ruszyła korytarzem, nie oglądając się do tyłu.

Rozładowanie napięcia przyniosło jej ulgę. Już w windzie, oparta plecami o ścianę metalowej klatki, uśmiechnęła się do podobizny w lustrze.

Liliowozłoty blask poziomu oficerskiego zmienił tło zwierciadlanego obrazu. Zbliżyła twarz do szklistej tafli i przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu jakby miała przed sobą zupełnie nieznajomą osobę.

– Nie chcę cię straszyć, moja mała, ale chyba ktoś zamierza zrobić ci jakieś świństwo. – powiedziała wreszcie obojętnym tonem, wzruszając przy tym ramionami.

Twarz w lustrze powtórzyła wiernie ruchy warg, mimikę, gesty. Palec skierowany na zwierciadlaną taflę znieruchomiał. Liz wpatrywała się weń, mrużąc oczy i marszcząc gniewnie czoło. Ten palec celował przecież w nią!

Dopiero teraz zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Zabawa przestała być zabawą. Zagrożenie jakby zmaterializowało się w formie owego palca, którym postać w lustrze wskazywała na jej twarz. A więc to tak?!

– Niedoczekanie – warknęła głucho. – Myślicie, że dam się tak po prostu zapuszkować? – kopnęła podkutym butem w ścianę i znowu jej ulżyło. – Spróbujcie, ale nie ręczę za siebie. Mogę zrobić coś głupiego. Coś, czego będziecie później gorzko żałować…

Zdawała sobie jednak sprawę, że z tej pułapki trudno się będzie wywinąć.

24.

Była to pierwsza noc, której obel-bort Ubir nuf Dem nie poświęcił na odpoczynek. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że można by udać się do przytulnej sypialni i utonąć w objęciach zabytkowego łoża. Wielkimi krokami przemierzał komnaty swego apartamentu, wiodąc wzrokiem po zgromadzonych w każdym zakątku skarbach. Posągi, obrazy, klejnoty – wszystko to nabierało w jego oczach nowego życia; zupełnie jakby nieruchome przedmioty wyczuwały, że stało się coś, co diametralnie zmienia ich dotychczasową wegetację u boku ostatniego z nuf Demów. Były znowu potrzebne – jako dowód świetnej przeszłości i zapowiedź nie mniej godnej przyszłości.

– Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności – powtarzał Ubir spoglądając po raz nie wiadomo który na rodowy pierścień. – Niemożliwe stało się faktem, zadając kłam prawom rachunku pewności. Jakże mały jest świat – zwrócił się do skrzydłaka drzemiącego na szczycie pregijskiej kompozycji. – Czy potrafisz zrozumieć moją radość, Chief? Czy potrafisz ją pojąć?

Pytanie trafiło w pustkę. Ulubieniec pozwolił sobie zignorować wypowiedź obel-borta.