Выбрать главу

…pochylała się nad nim, mówiąc coś pieszczotliwym tonem. Długie, kasztanowe włosy opadały jej na oczy, więc odrzuciła je do tyłu tym wdzięcznym gestem, który tak mu się zawsze podobał. Potem nałożyła na głowę kształtny kask zwieńczony fantazyjnym pióropuszem. Zauważył, że jest ubrana w ciemnowiśniowy strój z emblematem borta na ramionach. Zdziwił się, ale odpowiedział na jej uśmiech i spojrzał w kierunku, który mu wskazała. Zobaczył parterowy modułowiec spięty migotliwą klamrą ognia, z ciężką czapą tłustego dymu i małą kępą rachitycznego bzu, pożeraną przez chciwy płomień.

– Bez? – chciał podejść bliżej, ale żar stawał się nie do wytrzymania. – To wszystko przez ten bez – myślał gorączkowo. – Gdyby można było…

Burza. Potworna burza wypełniona dudniącym śpiewem gromów. Brzuchate chmury rodzą strugi rzęsistego deszczu, który gasi pożar i zmywa z oblicza świata ostatnie ślady wrogiego żywiołu. Pracowita ziemia wypuszcza ze swego wnętrza delikatne zielone kiełki. Rosną szybko, rozwijają się. Kiść fioletowych drobin, o odurzającym zapachu, ginie w dłoni Edginsa.

– To dla ciebie – odwraca się w stronę Iris, która potrząsa głową jakby odpędzała natrętnego owada, a potem zrywa ukwieconą gałązkę i po trzech kamiennych schodkach wchodzi do wnętrza domu. Domu, do którego tak bardzo chciał wrócić.

I ten dźwięk – jękliwy, monotonny, rozdzierający jaźń skowyt.

Przecież to nieprawda – uświadomił sobie nagle. – Jeszcze jedno kłamstwo, którym próbują mnie oszukać. Komu jest to wszystko potrzebne?

Czuł, że ponownie – który to już raz? – zapada w nieistnienie, że jego świadomość gaśnie jak ten ogień zduszony fragmentem rozpętanej przez kogoś burzy W ostatnim przebłysku majakliwego snu dojrzał jeszcze skrzydlate monstrum, wlepiające w niego czarne paciorki pozbawionych wyrazu ślepi. – Kim jesteś? – chciał spytać, lecz ledwie zdążył o tym pomyśleć, widzenie prysło i wszystko pogrążyło się w bezlitosnej czerni.

26.

Niewesoło. Właściwie tragicznie. Ma przeciwko sobie wszystkich, nie licząc oczywiście tego kretyna Howdena, który siedzi od godziny w tym samym miejscu, trzęsie się jak galareta i wpatruje baranim wzrokiem w podłogę. Ciekawe, ile Fuertadralu będzie z takiego grubasa?

– Musimy coś zrobić – powiedział, przypalając kolejnego papierosa od parzącego palce peta. – Przecież nie możemy pozwolić…

– Nie musimy na nic pozwalać – zaśmiała się nieszczerze. – Nikt nas nie będzie pytał o zdanie.

– Wymyśl coś – jęknął. – To był twój pomysł.

– Ale twoja realizacja – pokiwała z politowaniem głową. – O Nieba, co za mięczak – pomyślała, wydymając pogardliwie wargi. – Jak to się poci ze strachu, jak dygoce. Przypomina rozdeptaną żabę, tłustą i obleśną.

– Nie mam pojęcia, co mu się właściwie stało – relacjonował po raz nie wiadomo który. – Wszystko szło jak najlepiej, myślałem…

Rzuciła w jego stronę kryształową czarkę. Koktajl zostawił na ścianie krzykliwe bryzgi. Sięgnęła po nowe naczynie, napełniła po brzegi i obserwując spod przymrużonych powiek pechowego wspólnika, umoczyła wargi w ulubionym napoju.

– Nie jest dobrze – myślała, przełykając cierpki, musujący płyn. – Jest gorzej niż źle.

Była pewna, że Fuertad jej nie popuści, a dotychczasowy punkt oparcia, jaki miała w osobie komendanta, straciła ostatecznie i nieodwracalnie. Błędem okazało się zignorowanie przysłanych przez niego służbotów. Teraz już nie ma o czym mówić – najprawdopodobniej kreator zdążył wychlapać Ubirowi o całej aferze. A jeśli nawet tego nie zrobił, faktem jest, że obel-bort minął ją na korytarzu bez słowa, zupełnie jakby jej nie zauważył.

– Widocznie nie chciał – wzruszyła ramionami. – Bodaj go szlag najjaśniejszy trafił, razem z rodowym godłem i całą resztą.

– Musimy coś postanowić – zaczął znowu swoje Howden.

– Napisz testament – zaproponowała. – To się może przydać, a później nie będziesz miał okazji. W podziemiach ciężko znaleźć coś do pisania.

– Nieprawda. On tylko straszy. Nigdy tego nie zrobi, nie odważy się…

– Spokojna głowa. Kreator zawsze dotrzymuje danego słowa – zaśmiała się złośliwie. – Może trafisz do własnego Fortu? To by dopiero było, co?!

Nie odpowiedział. Skulił się tylko bardziej i drżącymi palcami odpalał następnego papierosa. Model bezkształtnej, śliskiej ameby powiększony do rozmiarów dorosłego człowieka. Niby-nóżki, niby-rączki… Proszę popatrzeć, jak to się dzielnie skręca, podryguje, mlaska.

– To nie potrwa długo – kontynuowała z mściwym błyskiem w oczach. – Gdzieś po tygodniu pojawi się na twojej łapie pierwsze czerwone kółko, potem drugie, trzecie i jazda na poziom odbioru. Bez obawy, przecież byłeś tam tyle razy. A przy okazji, dla zabicia czasu, zbierzesz parę garści zarodników. Ten zapach, który cię tak zawsze podniecał, pamiętasz? To właśnie z nich. Mam kilka flakoników, chcesz może zobaczyć?

– Przestań – zaskowyczał nieswoim głosem.

– Boi się, tłusta świnia – stwierdziła z satysfakcją. – Powinien się bać, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Po co tyle krzyku? – pokręciła z dezaprobatą głową. – Fuertadral to bardzo cenna substancja, sam mi kiedyś tłumaczyłeś. Przyczynisz się do zwycięstwa solaryjskiej cywilizacji nad barbarzyństwem Rindu – zanuciła początek Hymnu Słońca. – Pogrzeb, rzecz jasna, na koszt umiłowanej Ojczyzny.

Papierowa twarz Howdena zrobiła się niemal zupełnie przezroczysta. Liz spoglądała wyzywająco w jego przekrwione oczy, znajdując przyjemność w drobiazgowej analizie uczuć malujących się na obleśnym pysku jedynego wspólnika. Było to fascynujące zajęcie.

– A teraz do rzeczy – powiedziała wstając. – Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Znasz rozkład Stacji nie gorzej ode mnie., więc powinieneś skojarzyć. Musimy… – urwała raptownie; badawcze spojrzenie przesunęło się po ścianach segmentu. – Musimy opanować skład Fuertadralu – szepnęła Howdenowi do ucha.

– Opan…! – dostał pod żebra i opadł z powrotem na fotel.

– Nie tak głośno – upomniała go pieszczotliwym tonem. – To jedyna sytuacja, w której będzie można stawiać warunki i wytargować życie – mówiła tak swobodnie, jakby chodziło o wypożyczenie z magazynu dodatkowego kompletu umundurowania. – A teraz rusz się, grubasie. Szkoda czasu – poklepała go po sflaczałym policzku.

Był tak rozklejony, że nawet nie próbował oponować.

– Daj mi coś do picia – zabełkotał.

– Cykor cię obleciał – powiedziała z naganą w głosie. – Jeśli nie spartaczymy, będziesz miał jeszcze niejedną okazję, żeby się przydymić. W przypadku przegranej zaaplikują nam solidną dawkę FZ-etów. Ręczę ci, że nic mocniejszego, jak dotąd, nie wynaleziono.