Выбрать главу

– Sami uruchamialiśmy reakcję, pakując w nich FZ-ety i wystawiając na działanie gelwońskiego promieniowania – głowa starca osunęła się na oparcie fotela. – Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Wystarczy zlikwidować całą podesłaną grupę i wyłuskiwać następnych, w miarę jak będą się pojawiać.

Gdyby nie rozkaz komendanta, on – kreator Fuertad – już dawno wykonałby odpowiednie posunięcia. Niestety, decyzja obel-borta – decyzja kretyna, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości – wydana podczas Procedury Obszaru Zamkniętego, stanowiła prawo. Prawo, któremu nie sposób się przeciwstawić.

– A zatem: rozkaz, panie komendancie – wąskie wargi zastygły w drapieżnym ugięciu. – Jestem pewien, że Główny Modyfikator wykaże więcej rozsądku. Musi wykazać. A wtedy…

Wyraz triumfu prześlizgnął się po pomarszczonej twarzy. Fotel, poderwany gwałtownym uderzeniem sękatych palców, ruszył w stronę wyjścia. Już niedługo. Za niecałą godzinę on – kreator Fuertad – zajmie miejsce obel-borta i uratuje Gelwonę, udowadniając po raz kolejny swoją niezastąpioność.

– Tak było zawsze, tak jest i będzie – myślał z satysfakcją, mijając już na korytarzu sylwetki wyprężonych strażników. – I biada tym, którzy tego w porę nie zrozumieli.

Hermetyczne drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie, a w pustym laboratorium zapanowało grobowe milczenie. Porozstawiane w płytkich wnękach cyboty trwały w nieruchomym oczekiwaniu, obejmując swoim polem kontroli kanciasty przetrwalnik z majaczącą wewnątrz sylwetką uśpionego człowieka.

Rozrywające gładź posadzki zielone kiełki nie wywołały żadnej reakcji ze strony bezrozumnych strażników. Ich program nie przewidywał takiego zjawiska, nie wszczęto więc alarmu, nie zniszczono zaczątków nowej rzeczywistości, nie zrobiono nic.

A w odległości kilku metrów od przetrwalnika Toma Edginsa wyrastał krzak najprawdziwszego bzu – obsypany rojem zielonych liści, zwieńczony bukietem pachnących kwiatów. Kaleczył maskę świata.

28.

Wychodząc na korytarz, natknęli się na kolejne krzaki bzu, wokół których widać było grupki zdziwionych ludzi.

– Ładny kocioł – pomyślała Liz torując sobie drogę wśród rozgadanego personelu Stacji. – Dzieje się tu coś dziwnego i niech mnie szlag trafi, jeżeli zgadnę do czego to wszystko zmierza.

Była jednak zdecydowana doprowadzić swoje zamierzenia do końca. Po prostu nie miała innego wyjścia. Zamieszanie, jakie wywołał bez, zwiększało szansę realizacji szalonego przedsięwzięcia. Na pierwszym punkcie kontrolnym nikt nie zwrócił na nich uwagi. Dowódca posterunku wydzierał się do ściennego autofonu, a jego podkomendni podziwiali grubiejące z minuty na minutę pnie karłowatych drzewek.

– Zwariowało. Wszystko zwariowało – mamrotał Howden, nie odstępując Liz ani na krok.

Przepychali się przez ciągle rosnący gąszcz i stłoczonych na korytarzach ludzi. Stanęli dopiero przy szybach komunikacyjnych. Windy były przepełnione, niektóre nie działały. Liz pociągnęła Howdena w stronę awaryjnych schodów.

– Szkoda czasu – mruknęła przez ramię. – To zamieszanie ułatwi nam robotę, ale musimy się śpieszyć.

Zbiegając w dół zobaczyli na podeście kolejny krzak. Majaczyła koło niego sylwetka jakiegoś człowieka.

– To on! – krzyknął Howden wyrywając broń z kabury. – Uważaj! – odepchnął Liz pod ścianę i strzelił. Ognista smuga przeszła przez widmową postać, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Gałęzie zamigotały języczkami płomieni.

– Iris – wyciągnięta ręka prawie rozmywała się w powietrzu. – Czy mi przebaczysz?

Ryk syreny alarmowej. Sufit pulsujący gamą ostrzegawczych kolorów. Trzask ognioodpornych grodzi.

– Ty idioto! – Liz biła Howdena pięściami po piersi, twarzy, gdzie tylko się dało. – Ty skończony idioto!!!

Upadł prosto w płonącą kępę i rycząc z bólu stoczył się po blaszanych schodach w dół.

– Odcinają poziomy – myślała gorączkowo Liz. – Ten eunuch przez swoja głupotę spowodował pożar. Wszystko stracone.

Stała przez chwilę nieruchomo, skupiona, ze zmarszczonym czołem, a potem pobiegła z powrotem na górę, zagłuszając łomotem podkutych butów rozpaczliwe wrzaski Howdena.

Paliło się wszędzie. Każdy krzak, każda gałązka bzu otoczona była aureolą migotliwych płomieni. Ludzie próbowali tłumić pożar. Pod nogami walały się zużyte gaśnice. Ktoś wołał o pomoc, ktoś inny wydawał rozkazy. Nikt nie zwrócił uwagi na Liz, przebijającą się uparcie w jednym kierunku – do laboratorium.

– To jedyna okazja – myślała torując sobie drogę w pląsającym piekle. – Zabić Fuertada. W tym burdelu nikt tego nie zauważy, a ja będę miała wreszcie spokój.

Jakiś nadgorliwiec próbował zagrodzić jej drogę. Wrzeszczał jak opętany. Zrozumiała tylko jedno słowo: ewakuacja. Dostał w nos i więcej go nie widziała.

Ostatnia krzyżówka. Korytarz wiodący do laboratorium był względnie spokojny – pojedyncze źródło ognia ominęła bez trudu. Wszędzie pełno dymu, za to ani śladu strażników. Chyba dotarła do nich wiadomość o ewakuacji. A Fuertad? Ogarnął ją strach.

– Mam nadzieję, że jest w środku – pocieszała się. – Musi być w środku – mruczała stojąc przed zamkniętym wejściem do pracowni kreatora.

– Gdzież indziej mógłby się podziewać – pełen politowania uśmiech wykrzywił poplamioną sadzą twarz kobiety. – Tylko jak się tam do niego dostać?

Odruchowo poprawiła mundur i odrzuciła do tyłu włosy. Znowu zapomniała je przyciąć. Nieważne. Szkoda każdej sekundy.

Wdusiła przycisk awizora. Nic. Jeszcze raz. I znowu.

– Zamknął się – wiązka przekleństw stłumiła dobiegające z tyłu krzyki i nie ustający ryk syren. – Na pewno tam jesteś, gnido, i na pewno cię dostanę.

Odstąpiła dwa kroki do tyłu i mierząc z drasera w spojenie dwuskrzydłowych drzwi, w miejsce, gdzie powinien być cyfrowy zamek, wywaliła pełny ładunek.

Drzwi ustąpiły. Pojawiła się wąska szczelina. Jednocześnie za plecami Liz zabrzmiał tupot biegnących ludzi. Klnąc na czym świat stoi, schowała się za pierwszym dogodnym załomem.

To był trzyosobowy patrol w pełnym rynsztunku próżniowym, prowadzony przez dwóch nie uzbrojonych asystentów Fuertada. Zauważyli uszkodzone drzwi. Wcisnęła się jeszcze głębiej; najchętniej wlazłaby w ścianę. Na szczęście płonący krzak był tak usytuowany, że pozostawała w cieniu. Uważnie obserwowała przybyłą grupę, której dowódca, wspomagany przez jednego z asystentów, rozsuwał właśnie nadpalone skrzydła drzwi.

W tej samej chwili ze środka buchnął skoncentrowany ogień kilku miotaczy. Dwóch ludzi stojących na progu laboratorium zamieniło się w pokrwawione, osmalone ochłapy żywego mięsa, przemieszane z resztkami sprzętu bojowego.