Выбрать главу

– To cyboty! – wrzasnął histerycznym głosem pozostały przy życiu asystent.

– Ładnie bym się wpakowała – pomyślała Liz i ciarki przeszły jej po grzbiecie, gdy spojrzała na to, co leżało na podłodze.

– Wyłącz je! – krzyczał wyższy z pozostałej dwójki. – Dlaczego nas nie uprzedziłeś?! Chyba potrafisz je jakoś unieruchomić?!

– Może się zmyjemy? – bąknął nieśmiało jego kumpel. – Zaraz zablokują cały moduł…

– Trzeba zabrać tego Edginsa – warknął wyższy z niechęcią; Liz wytężyła słuch. – To rozkaz – dobiegły dalsze słowa. – Główkuj bracie, bo cię zaraz postawię na progu i nie zdążysz się nawet zesrać ze strachu.

– Coś musiało uruchomić system alarmowy. Te drzwi były uszkodzone…

– Opowiesz to swojej cioci – przerwał mu wyższy.

– Ale ktoś się próbował włamać – asystent wymachiwał rękami, rzucając na wszystkie strony spanikowanym spojrzeniem. Liz niemal przestała oddychać. Plecami wyczuwała każdą nierówność chropowatej ściany.

– Fuertada nie ma w środku – myślała i przyprawiało ją to o rozpacz. – Taka okazja, jedyna okazja… – najgorsze, że nie mogła ruszyć się z miejsca.

Asystent minął ją w odległości zaledwie metra. Ścisnęła mocniej broń – na swoje szczęście patrzył w inną stronę. Pogrzebał coś przy tablicy rozdzielczej, którą otworzył za pomocą magnetycznego klucza, i odwróciwszy się do obserwującej go dwójki, zakomunikował:

– Gotowe. Są zablokowane.

– Idź pierwszy – rozkazał wyższy, wskazując lufą półotwarte drzwi.

Asystent wszedł do laboratorium, unosząc wysoko nogi nad popalonymi zwłokami.

– Wchodźcie – rozległo się po chwili ze środka. – Wszystko w porządku. Nawet nie ma pożaru.

Korytarz opustoszał.

Zajrzała ostrożnie do środka, spięta, gotowa w każdej chwili uskoczyć. Faktycznie – jedyny krzak, jaki wyrastał z podłogi laboratorium, był nietknięty. Dziwne.

Zauważyła, że asystent manipulował coś przy pulpitach, a dwaj pozostali chwycili kanciasty przetrwalnik, niosąc go, nie bez wysiłku, w stronę śluzy, która błyskała seledynową poświatą.

– Ten sam stół – myślała Liz obserwując nerwową krzątaninę. – On tam musi być. Wywożą go. Nie wiedziałam, że stąd można odlecieć. Fuertad to jednak cwane bydlę.

Skoro tak bardzo troszczą się o tego Edginsa, jego osoba musi stanowić jakąś konkretną wartość. Tylko jaką?

Ryk syren zamarł jak ucięty nożem. Spojrzała w głąb korytarza. Tam krzak jeszcze się palił, wszędzie było pełno dymu. Gdzieś z daleka dobiegły odgłosy detonacji. Ciekawe, co z Howdenem? Skończona oferma, tylko by zawadzał.

Upewniwszy się, że z tyłu nic jej nie zagraża, Liz odbezpieczyła draser. Tamci dwaj wracali już do asystenta – bez bagażu.

– Przetrwalnik załadowany – powiedział wyższy. – Możemy się zwijać.

– No to jazda – mruknęła celując w jego pierś.

Pojedynczy ładunek. Starczy. Nawet nie obserwowała efektu. Przymierzyła w drugiego. Osunął się z ręką na odpiętej kaburze. Trzeci. Ten musi żyć. Tylko niech stoi z dala od pulpitów. Dwa skoki, kolbą na odlew – koniec.

Rozejrzała się po pobojowisku. Nieruchome cyboty obserwowały ją wylotami martwych soczewek. Bzdura. Asystent coś zamamrotał, z ust pociekła mu krew, wypadły kawałki zębów. Chwyciła go za kołnierz. Nie wiadomo, co mu bardziej zaszkodziło, lufa wbita w kręgosłup, czy widok trupów. Nieistotne. Popchnęła go w kierunku śluzy.

W gnieździe startowym czekał gotowy do odlotu kolapter. Wciągnęła swoją ofiarę na trap i przez owalny właz wrzuciła do środka. Kilka foteli, prosty układ sterowania. Kanciasty przetrwalnik leżał na podłodze. Za półprzeźroczystą pokrywą dostrzegła znajomą twarz Edginsa. Nawet się ucieszyła.

– Bez paniki, mały – mruknęła. – Zabieram cię na wycieczkę.

Ulokowała asystenta w fotelu obok łożyska pilota. Wygrzebała ze schowka rezerwowe pasy bezpieczeństwa i skrępowała starannie jeńca. Nawet nie jęknął. Pluł tylko od czasu do czasu krwią i patrzył na nią przerażonym wzrokiem.

– Grzeczny chłopiec – wyciągnęła mu z kombinezonu pęk magnetycznych kluczy. – Który z nich?

Ruchem głowy wskazał inną kieszeń. Uśmiechnęła się, gdy szczelina kontrolna dała pozytywny rezultat.

– Muszę cię zarekwirować – powiedziała z troską w głosie. – Będziesz mi bardzo potrzebny. Kto was przysłał?

– Fuertad z komendantem – bąknął niewyraźnie.

– Obaj? – zdziwiła się. – A więc jednak chodzą w jednym zaprzęgu – pomyślała. – To było do przewidzenia.

Migotliwa półkula pęcherza kompensacyjnego otoczyła kolapter.

– Dlaczego przyszliście po niego? – spytała Liz. – Co on takiego zrobił? Powinien chyba siedzieć w podziemiach?

Asystent milczał. Spojrzała mu prosto w oczy – uciekł wzrokiem w bok. Uderzyła go niedbale w nabrzmiałą twarz. Jęknął.

– Nie wygłupiaj się – szepnęła pieszczotliwym tonem.

– Ja nie wiem – wybełkotał. – Fuertad osobiście… – znowu pluł krwią; bluza kombinezonu przypominała rzeźnicki fartuch.

– Dokąd go mieliście zabrać?

– Ewakuacja – mówił z trudem. – Pożar na całej Stacji.

– Nie pytam: dlaczego? Pytam: dokąd?

– Czasowe rozśrodkowanie.

Kolapter zadrżał. Seledynowy poblask śluzy zaczął przygasać.

– Robi się nieciekawie – pomyślała Liz i zaczęła programować parametry startu.

– Dobrze, że jesteś, Iris – poznała ten głos, ale nikogo prócz niej i asystenta w kabinie nie było. – Tak się cieszę… – spojrzała na przetrwalnik. Rysy twarzy pod pokrywą nawet nie drgnęły.

– Ja też się cieszę – syknęła Liz, siadając na miejscu pilota.

Nachylona nad pulpitem sterowniczym zauważyła kątem oka rozsuwającą się kopułę komory startowej.

– Teraz dam wam popalić, ludkowie – ironiczny grymas złamał klarowną linię warg. – Zatańczycie według mojego scenariusza – wyobraziła sobie miny kreatora i obel-borta, gdy dotrze do nich jej ultimatum. – Żałuję, że nie będę mogła obejrzeć tego z bliska.

Przez moment w błyszczącym prostokącie bocznego lidaru zobaczyła własne odbicie, którego jednak nie poznała. Długie, kasztanowe włosy, delikatnie rzeźbione rysy… Szarpnęła się do tyłu.

– Przywidzenia – pomyślała ze złością. – Mam już tego dosyć – z całej siły kopnęła pedał wyzwalacza.

Ponowne spojrzenie w bok przywróciło jej spokój. Powierzchnię lidaru pokrywały teraz wiązki różnobarwnych, drgających linii. Kolapter odrywał się od gniazda. Ścisnęła dłonie na sterach i skupiając całą uwagę na wskazaniach przyrządów, poprowadziła go wprost w rozgwieżdżoną przestrzeń.

29.

– Gwiazdo Promienna – wyjąkał Ubir nuf Dem. – Czyste szaleństwo. Po co ona to zrobiła?