Выбрать главу

– Powiedz, czy naprawdę nie miałaś innego wyjścia? – pytał łamiąc w zdenerwowaniu palce. – Powinnaś chociaż uprzedzić, wyjaśnić… Ten tymczasowy areszt to był głupi pomysł, przyznaję, ale chciałem ci tylko pokazać, że moja cierpliwość ma swoje granice – milczał przez chwilę jakby szukał właściwych słów. – Pogódźmy się, Liz. Bardzo cię proszę. Nie musisz mi od razu odpowiadać. Poczekam – mówił drżącym, niepewnym głosem. – Przemyśl to. A teraz zagraj coś. Wiesz, że lubię, kiedy dla mnie grasz.

Skrzydłak zeskoczył z kolan obel-borta.

Zabrzmiała muzyka – dzika, nieludzka. Wibrujące dźwięki harmotronu z pasją biły powietrze, płosząc ukrytą w zakamarkach ciszę. Ubir nuf Dem z uczuciem niewysłowionej ulgi osunął się na oparcie fotela i słuchał, słuchał, słuchał…

– Jest zagniewana – pomyślał w pewnej chwili. – Ale to nic. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.

Muzyka wznosiła się coraz wyżej i wyżej…

Gdyby nie panujące w segmencie ciemności, Ubir nuf Dem zobaczyłby skrzydłaka stojącego na konsoli harmotronu. Ulubieniec wpatrywał się nieruchomo w klawiaturę instrumentu, paciorkami czarnych ślepi wybierając dźwięki i łącząc je w skomplikowaną całość – grał.

Ale wzrok obel-borta tonął w gęstym mroku. Ubir nuf Dem słuchał cudownej, niezrozumiałej muzyki i cieszył się. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.

30.

Wysoki, zawodzący dźwięk nie ustaje ani na moment. Czasami tylko przez jękliwą kurtynę przedzierają się jakieś słowa, oderwane, pozbawione sensu. Zaraz potem giną w monotonnym podkładzie i znowu przez minutę?, godzinę? nie ma nic prócz upiornego wycia rindańskich cieni. Koszmar.

– Powinieneś być zadowolony – znajomy głos; głos, którego nie spodziewał się już usłyszeć. – Skaczą koło ciebie jakbyś był nie wiadomo jaką figurą. Kto by pomyślał?

– Muszę ją zobaczyć – rozpaczliwa próba rozklejenia powiek. – Muszę z nią porozmawiać.

– Nie przypuszczałam, że z ciebie taki chojrak – kontynuował głos. – Sfajczyłeś Stację nie wychodząc z przetrwalnika. Ciekawe, co by się stało, gdybym cię z niego wypuściła. Ale to ostateczność, chociaż nawet interesująca…

– O czym ona mówi? – nie czuł żadnego bólu. Jakby jego ciało przestało istnieć, pozostawiając sterylny mózg z podłączonymi receptorami słuchu. – Nie mogę otworzyć oczu. Może już ich w ogóle nie ma?!

Przestraszył się i skoncentrowawszy resztki woli, rozpędził wszechobecne ciemności. I zobaczył! Zobaczył…

Fragment sinofioletowego nieba. Chmury. Poszarpana linia horyzontu, zza której wypadają cienie dwóch bojowych szturmowców. Znajome kształty, przyjazne. Na takich jednostkach służył kiedyś – kiedy to było?

– Nikt mnie tu nie znajdzie – ten głos. – Iris, gdzie jesteś? – Świetna kryjówka. Nie mają szans, żeby nas zatłuc przed terminem. Jeszcze dziesięć minut i będę wolna. Wolna! – radosny śmiech.

Szturmowce są już blisko. Zataczają badawcze kręgi – słychać dostojny pomruk grawitonowych trzewi. Spod ich opasłych brzuchów odrywają się miniaturowe ważki, które po krótkiej chwili bezwładnego pikowania zaczynają używać własnego napędu. Jednocześnie na dziobach dwóch głównych jednostek rozkwitają żywym ogniem gniazda plazmowych dział i złociste smugi śmierci godzą wprost w oczy Edginsa.

– Iris, uciekaj!!!

Wiotka sylwetka o długich, kasztanowych włosach rzuca się do pulpitów kolaptera. Za szybą wideoramy miękną ściany stromego kanionu, muśnięte żarem płomienistej broni. Skała topi się, strumienie gorącej lawy przeobrażają kamienną kryjówkę w płynące piekło.

– Skurwysyny! – Edgins widzi, jak Iris odwraca się w jego stronę. – Cholerne skurwysyny! Znaleźli nas! Jakim cudem?!

Podłoga ucieka jej spod stóp. Odgłos głuchego uderzenia miesza się z chlupotem kamiennej rzeki, która zaczyna zalewać stojący w najniższym punkcie kanionu kolapter. Gorąco, potwornie gorąco. Złowieszcze wycie rindańskich cieni przybiera na sile. Presja urojonych komponentów otoczenia. Strach przeobraża się w nienawiść.

– Tooom!

MUSISZ STĄD ODEJŚĆ

…skrzydlaty maszkaron siedzi w absolutnym bezruchu, wbijając w Edginsa paciorki czarnych ślepi…

POTRAFISZ TO ZROBIĆ.

Obraz kamiennej maski…

– Dość!!!

Półprzeźroczysta bariera ustępuje pod naciskiem dłoni Edginsa. Iris patrzy na niego przerażonym wzrokiem, cofa się, wyciąga ręce w obronnym geście. Podłoga tańczy, za szybą wideoramy kłębowisko ognia i parujących skał. Złociste smugi przeczesują przestrzeń, są coraz bliżej…

Nagła eksplozja bloku zasilania – fragmenty tylnej ściany z olbrzymią siłą wbijają się w ciało Iris.

Jakby czas stanął w miejscu…

Edgins widzi kochaną twarz wykrzywioną paroksyzmem śmierci. Ale długie kasztanowe włosy otaczające głowę kobiety nikną – widać krótko przyciętą, jasną fryzurę. Rysy ulegają coraz szybszym przekształceniom. To już nie Iris. Iris sięgała mu zaledwie do ramienia. Ta kobieta jest wyższa, dużo wyższa. Jej zielonozłe oczy patrzą na Edginsa z przerażeniem. Lecz trwa to tylko chwilę.

– Lizey Myrmall – przypomniał sobie Tom, zbliżając się do martwego ciała. – Co ja tutaj robię? Jak to możliwe, że… – kolejny wstrząs rzucił go na potrzaskany pulpit sterowniczy. – Przecież oni chcą mnie zabić!

Skafander. Gdzieś tu powinien być. W przejściu koło śluzy znalazł kompletne wyposażenie. Pasowało jak ulał – aż dziwne… W zdenerwowaniu ledwie udało mu się podopinać klamry i zakręcić oporniki hełmu. Właz. Pierwsze podejście. Psiakrew! Jeszcze raz, masą całego ciała… Poszło!!!

Pancerz był cały rozgrzany, miejscami zdeformowany – nadtopione stateczniki godziły bezradnie w niebo. W górze przesunął się kadłub szturmowca, wciskając między strome jeszcze ściany kanionu wiązkę plazmowych ciosów. Jeden z nich uderzył dziesięć metrów przed zniekształconym dziobem kolaptera.

– Precz! – wrzasnął Edgins, wbijając wzrok w zawracającą jednostkę. – Nic wam nie zrobiłem, bydlaki! Spieprzać stąd!

Szturmowiec był już na powrotnym kursie. Pojawił się drugi. Szły teraz równolegle – masywne, ziejące ogniem potwory. Za chwilę przejdą tuż nad jego głową i…

Wpatrywał się z nienawiścią w złowrogi tandem. Wysoki, zawodzący dźwięk doprowadzał go do pasji.

POTRAFISZ TO ZROBIĆ – krzyczało wspomnienie kamiennej maski.

– Zostawcie mnie w spokoju – wyszeptał błagalnie.

Otworzyły ogień. Zasłonił twarz ramieniem.

– Niee…

Zderzyły się z sobą. Nie słyszał huku. Widział tylko nagły, oślepiający błysk. Gdy przejrzał na oczy, było już po wszystkim. Ani śladu szturmowców. Posępne, sinofioletowe niebo nad rozmiękłym kanionem, w którym resztki roztopionych skał pochłaniały wrak kolaptera.

– Co dalej? – Edgins rozejrzał się na boki, dostrzegając wszędzie grzęzawisko krzepnącej magmy. – Jak wnętrze wulkanu. Kiedy to ostygnie? Przecież muszę stąd wiać! Na wszystkie świętości Nieba i Ziemi, jak mam to zrobić?