Popędzany strachem wypatrzył fragment, który zdawał się być najmniej gorący. Ryzykowne. Przydałby się deszcz, żeby to wszystko schłodzić. Burza…
Zewnętrzne mikrofony, pochwyciły melodię zwycięskiego grzmotu. Tom uniósł głowę – przyłbicę hełmu pokryły ślady rozbryzganych kropel. Padał deszcz.
– Jak w bajce – pomyślał patrząc na stygnące złomy magmy. Ciecz parowała z głośnym sykiem, spowijając kanion oparami sinofioletowej mgły. – Chyba już…
Ostrożnie postawił but na szklistej powierzchni. Powinna wytrzymać. Po kilku krokach obejrzał się. Kolapter, na wpół zanurzony w ostudzonej magmie, wyglądał jak owad pochwycony przez żywiczną strugę.
Edgins ciągle miał w pamięci obraz desantowych pojazdów, odrywających się od szturmowców na krótko przed rozpoczęciem frontalnego ataku. Znał ich szybkość i skuteczność. Gnany falą strachu wdrapywał się po gładkiej stromiźnie, chcąc jak najszybciej wyjść z kanionu, który nazbyt przypominał pułapkę.
Docierając po nadtopionym, śliskim zboczu do górnej krawędzi, zauważył, że szczelina, będąca miejscem ostatecznego postoju kolaptera, znajduje się na dnie dość rozległego zapadliska o poszarpanej, pełnej niespodziewanych załamań i uskoków powierzchni. Miejscami widać już było łaciate pancerze, pędzące na najwyższej rozsądnej prędkości. Waliły wprost na niego; od czasu do czasu kontrolna smuga przecinała kurtynę gelwońskiego deszczu i na krawędzi kanionu w przypadkowych punktach, rozkwitały małe gejzery ognia.
– Gnoje! Co ja wam zrobiłem?! – krzyknął Edgins. Dźwięk jego głosu załomotał wewnątrz hełmu. Ciągle lało. To dobrze. Kiepska widoczność, może się uda prześlizgnąć.
– Regularna obława – pomyślał obserwując coraz bliższe sylwetki pojazdów. – Jasne, przecież jestem więźniem. Jakim cudem się tu znalazłem? Ta kobieta… Nic nie pamiętam. Jakieś strzępy, fragmenty bez ładu i składu. Trzeba się śpieszyć. Tylko dokąd mam uciekać? Nie znam terenu, nie wiem kompletnie nic. Prędzej czy później i tak mnie dopadną albo zabraknie tlenu w plecaku – ogarnęła go rozpacz.
– Przecież nie mogę tu zostać! – wspomnienie gigantycznych schodów nie dawało mu spokoju. Ogniste napisy na błękitnym tle. Pomoc będąca jednocześnie prośbą, rozkazem. Gdzieś tam pod powierzchnią planety istniało coś, co przewidziało jego przybycie i postanowiło wskazać mu drogę. Dlaczego akurat jemu? Czyżby był wyjątkiem pośród tysięcy gelwańskich skazańców? Co za bzdura!
– Aura! – przypomniał sobie. – PRAWDĄ JEST AURA – obraz kamiennej maski przedstawiającej jego twarz. – Wydzielasz nietypową aurę – słowa mutanta, dziwne, niezrozumiałe.
Pojazdy zacieśniają pierścień obławy.
Strach, podsycany nieustającą obecnością zawodzącego dźwięku. Jak długo jeszcze? O Nieba, gdyby można było rozerwać tę upiorną pętlę, wydostać się z zaklętego kręgu…
POTRAFISZ – rzeźwiący dotyk chłodnej wody – czerwonawe kręgi znikające pod dotykiem palców – rozpaczliwy haust trującej atmosfery, przeobrażający się w łyk ożywczego powietrza – hermetyczny pojemnik, w którym spoczywa ciało Klauda…
Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Czy wolno wierzyć w coś, co mogło być wytworem obłąkanej wyobraźni?
Niebezpiecznie blisko rozkwita kielich śmiercionośnego żaru. To fakt pierwszy. Drugim jest coraz bliższa tyraliera łaciatych pancerzy. I to wycie, zagłuszające nawet brzmienie własnych myśli. I obrazy – poszarpane, chaotyczne strzępy wspomnień, o których nie wiadomo, czy są fragmentami rzeczywistości czy majakliwych snów. Czyste szaleństwo. Musisz je po prostu zaakceptować, jeśli zostałeś na nie skazany. Nieważne przez kogo i po co. Noworodek nie zadaje takich pytań przychodząc na świat. Noworodek nie zadaje żadnych pytań. Wchodzi w życie, mimo że też jest ono pewnym rodzajem szaleństwa.
– A jeśli tak właśnie ma być? Nigdy się tego nie dowiem, nigdy nie zrozumiem do końca…
Czas nagli.
Rozpaczliwy skok – szczelina – czołganie się. Kawałek odkrytej przestrzeni. Trzeba zaryzykować…
Eksplozja – grad skalnych odłamków, żar. Tom poleciał w bok, chwilę szorował po pochyłości. Stabilizacja. Z drugiej strony kpiący pysk łaciatego pojazdu. I jeszcze jeden. Krótki wylot emitera wolno zwraca się w kierunku doskonale widocznej ofiary. Edgins, rozpłaszczony na brzuchu, czeka na strzał…
– Gdybym miał broń – szepce. – Cokolwiek, byle nie ginąć tak głupio…
Celne trafienie – bliższy pojazd zakręcił w miejscu jak dziecinny bąk, zahaczając ognistą wiązką o sąsiada. Droga wolna. Edgins patrzy ze zdziwieniem na swoje dłonie i widzi kolbę atatronu wpasowaną w rękawicę skafandra.
KALECZYSZ MASKĘ ŚWIATA
– Ja chyba zwariuję.
Wprawnym ruchem zarepetował broń i klucząc jak ścigane zwierzę, pobiegł w nieznane. Wszystko już dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczył się tylko on sam – Tom Edgins – a raczej to, co z niego zostało: cierpienie, strach, nienawiść. I chęć odwetu.
– Zobaczymy teraz, jacy jesteście odważni – myślał dopadając do szczytu upatrzonego rumowiska. – Banda gówniarzy, polująca na bezbronnego. Parszywe, zadowolone z siebie skurwiele!
Miał ich jak na dłoni. Naliczył szesnaście pojazdów. Strzelały na oślep, kierując się w stronę kanionu.
– Pudło – mruknął Edgins, biorąc na cel łaciaty bok najbliższego. – Już mnie tam nie znajdziecie. Gdybym mógł was wytłuc jedną salwą…
Zamknął obwód eksplodera. Grzmotnęło aż miło. Błyskawicznie przerzucił wizjer celownika na następny pojazd, potem oderwał broń od ramienia i wyprostował się powoli. Było już po wszystkim.
Przewiesił atatron przez plecy i odwrócony tyłem do miejsca potyczki, zaczął schodzić ze szczytu rumowiska. Osiemnaście płonących wraków otaczało kanion ognistym różańcem. Koniec. Załatwił ich. Nie miał tu już nic do roboty.
– To nie było wcale takie trudne – myślał. Ogarnęło go coś w rodzaju zadowolenia. Uczucie tępego triumfu i satysfakcji.
Kawałek dalej wyszedł na gładki teren. Ciągle padał deszcz, czy jak to tam nazwać. Burza, która pojawiła się w najbardziej odpowiednim momencie. I ten atatron – ciągle czuł jego ciężar. Masywna kolba waliła w plecy, przypominając z każdym krokiem o swojej krzepiącej obecności.
Na tle sinofioletowych chmur przesunął się mały, czarny punkcik. Basowy pomruk rósł w miarę jak nowy obiekt zmniejszał dystans dzielący go od miejsca niedawnego starcia.
– Następny – pomyślał Edgins, a broń nie wiadomo kiedy mile zaciążyła w dłoniach. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się ukryć. Wziął intruza na cel. W powiększającej szczelinie wizjera rozpoznał sylwetkę spacerowego VAC-a. Na takich jednostkach nie było miejsca na zainstalowanie uzbrojenia. Uspokojony opuścił miotacz i ruszył swoją drogą.
31.
Fuertad oszukał. Zlekceważył wolę obel-borta i wydał ten nieszczęsny rozkaz. Ubirowi nawet nie dano okazji do wyrażenia protestu – cyboty nie dopuściły go do dyspozytorni, z której kreator zawiadywał poszukiwaniami. Bunt, rebelia, wszystko stracone.