Znowu był sam. Nawet skrzydłak – gdzież on się podział? Przez ten okropny młyn całkiem o nim zapomniał.
Wolnym, spokojnym krokiem ruszył w stronę kanionu. Misja spełniona. Prawowity następca może kontynuować dzieło – wielkie dzieło – zaś obel-bort Ubir nuf Dem powinien wreszcie pomyśleć o sobie. Już czas. Czas najwyższy. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.
Odnalazł kolapter zanurzony do połowy w zestalonej magmie i wszedł do środka, zamykając za sobą starannie zewnętrzną klapę. Śluza działała. – można było zdjąć niewygodny hełm. W zdemolowanej kabinie, za szeregiem porozpruwanych foteli, odnalazł swoją Liz. Nawet pobieżny rzut oka wystarczał do stwierdzenia, że jest martwa.
– Przecież to było czyste szaleństwo – powiedział Ubir nuf Dem ciepłym głosem. – Zawsze miałaś zwariowane pomysły.
Kucnął koło pokrwawionych zwłok i długo uważnie wpatrywał się w nieruchomą twarz. Potem podniósł stygnące ciało, ułożył delikatnie na fotelu i wyjąwszy z kieszeni taszyftową chusteczkę, starł czerwoną plamę z jej policzka.
– Biedactwo – myślał z tkliwością. – Jest teraz taka bezradna. Muszę się nią opiekować.
Gładził krótko ostrzyżoną głowę, całował nieruchome, blade wargi, zimne powieki.
– Nic nie mów Liz, to zupełnie niepotrzebne – szeptał żarliwie. – Co za wspaniała chwila. Móc patrzeć na ciebie, dotykać twojego ciała. Zawsze razem… Już nie będziesz się ze mną droczyć, prawda? Nie zostawisz mnie, nie zrobisz tego. Wierzę ci, zawsze ci wierzyłem. Kochanie, jestem taki szczęśliwy.
Klęcząc u stóp swej wybranki, oparł głowę o jej kolana. Martwa dłoń obsunęła się z poręczy fotela i znieruchomiała na ramieniu Ubira. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze…
32.
Satelitarny przekaźnik ciągłe jeszcze nadawał w kierunku Stacji sygnały przetrwalnika. Cieniutki, przerywany pisk informował Fuertada, że w środku nie ma już ciała poszukiwanego więźnia. Zmiana modulacji nastąpiła na krótko przed rozpoczęciem frontalnego ataku szturmowców na kanion, w którym ta zwariowana dziwka ukryła porwany kolapter. A teraz? Teraz zamilkły nawet desantowe ważki!
– Przeklęte żółtodzioby! – kreator z całej siły wyrżnął w pulpit aż zajęczały delikatne instrumenty. – Pięknie się spisali, szkoda gadać – fala zimnego strachu przebiegła mu po plecach. – Ten szaleniec gotów teraz zniszczyć całą planetę. A przecież o to właśnie chodziło tym rindańskim wypierdkom.
Pomyślał o nich nie bez podziwu, a jednocześnie ze wściekłością. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. I cóż z tego, że pchnął cztery pozostałe szturmowce w rejon starcia? Dla Edginsa nie ma rzeczy niewykonalnych. Może przejść po całej armadzie jak po miękkim dywanie. Teraz już go nic nie powstrzyma.
– Gdyby nie tępy upór komendanta… – Fuertad obrzucał obel-borta najgorszymi wyzwiskami, jakie mu przychodziły do głowy. – Mam nadzieję, że zginął razem z tą swoją flamą. Zresztą za chwilę i tak wszystko szlag trafi i nie będzie o czym dyskutować.
Koniec jednak nie nadchodził i w miarę jak cztery mordercze kolosy zbliżały się do miejsca niedawnej potyczki, w kreatorze rosła nadzieja. Nadzieja podsycana irracjonalnym przekonaniem, że przecież Gelwona – jego umiłowane i wypieszczone dziecię – musi przetrwać. Choćby po to, by on – kreator Fuertad – mógł utrwalić się w pamięci pokoleń jako ten, którego dzieło zapewniło ludzkości prymat w galaktycznym biegu.
Z zaciśniętymi zębami, z paznokciami przebijającymi pergaminową skórę zwiniętych w piąstki dłoni, z wyrazem tytanicznego wysiłku na pomarszczonej twarzy śledził obraz przekazywany przez kamery szturmowców. Każda sekunda wyrwana przyszłości zbliżała go do nieśmiertelnej sławy. Każda minuta przeobrażała nadzieję w pewność, a pewność w zwycięski chichot. Strach, chwilowe załamanie – to wszystko już minęło. On – kreator Fuertad – uratuje Gelwonę, ocali swoją rasę. Byle tylko zniszczyć tego Edginsa, byłe się go pozbyć…
Satelitarny przekaźnik naprowadził szturmowce na właściwe miejsce. I w chwili gdy miały właśnie zejść pod powłokę sinofioletowych chmur, od powierzchni planety oderwał się smukły kształt transforacyjnego skoczka. Przez moment wisiał nieruchomo pomiędzy zaskoczonymi kolosami, a potem, ignorując skoncentrowaną nawałę pokładowych plazmerów, pognał przed siebie – wprost na spotkanie niewidzialnej bariery.
– Niech Nieba błogosławią głupocie obel-borta, że wprowadził Procedurę Obszaru Zamkniętego – Fuertad poderwał ręce w dziękczynnym geście. – Przerwać ogień! – krzyknął do mikrofonów. – Za chwilę sam się rozwali!
Niemal przywarłszy do wypukłości ekranu, pożerał wzrokiem samobójczy manewr Edginsa. Skoczek szedł wprost na spotkanie zagłady. Nie ma takiej siły, która mogłaby przebić proceduralną barierę. Jeszcze chwila, zaledwie kilka sekund…
Rozgwieżdżone niebo pokryła siatka bladoróżowych wyładowań. Uciekinier przeniknął przez niewidzialną przeszkodę bez najmniejszego szwanku – zupełnie jakby to był obszar normalnej próżni. Kawałek dalej smukły kształt skoczka otoczył się tęczową sferą – urządzenia transforacyjne zaczęły swoją pracę.
– To niemożliwe – jęknął Fuertad. – To po prostu niemożliwe – powtarzał bez sensu, łapiąc się co chwila za głowę.
Fakty przeczyły logice i nie było na to żadnej rady. Uciekinier znalazł się poza zasięgiem ścigających go szturmowców, ukryty bezpiecznie za proceduralną barierą. Jeszcze moment i z tęczowej sfery nie zostanie nawet wspomnienie.
Świat zwariował, miało to jednak swoje dobre strony.
– Gelwona jest bezpieczna – pomyślał Fuertad i uczucie błogiego spokoju rozlało się na jego twarzy szeroka struga. To moja zasługa, tylko moja. Główny Modyfikator z pewnością zauważy ten istotny szczegół – zachichotał triumfalnie. – Sprawię ci godny pogrzeb, obel-borcie, a jeśli przez przypadek wyniosłeś z tego piekła cało głowę, postaram się, by przyozdobiono ci ją koroną szaleństwa.
Szturmowce wracały do swojego legowiska. Na pokładzie jednego z nich starszy bort Howden drżącą ręką wystukiwał treść zupełnie niepotrzebnego raportu, który miał w pełni zadowolić kreatora, a autorowi zapewnić spokojną egzystencję u boku zwycięzcy. Mózg jest przecież takim samym wynalazkiem ewolucji jak pazury i kły – ma ułatwić przeżycie.
33.
Tom Edgins nie miał pojęcia o istnieniu nieprzekraczalnej bariery, która otaczała Gelwonę wraz ze Stacją od momentu wprowadzenia Procedury Obszaru Zamkniętego. Nie wiedział więc, że dokonał rzeczy niemożliwej. Po prostu wystartował z powierzchni planety i przebiwszy warstwę siąpiących deszczem chmur, trafił między cztery szturmowce. Powitały go salwą pokładowych plazmerów. Przyjemniaczki.
– Igracie z ogniem, dzieci – myślał klucząc między złotymi smugami zniszczenia. Nie bał się. Miał pewność, że z ich strony nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Mógł unicestwić prześladowców drobnym odpryskiem myśli, ale nie zrobił tego, mimo gwałtownego nasilenia zawodzących dźwięków. Aż mu łeb pękał.