– Nic innego w tym barze nie serwują, ale pomaga, znam to z autopsji.
Tom wycharczał coś w rodzaju podziękowania i opadł bezwładnie na posłanie. Po kilku minutach stwierdził z zadowoleniem, że nieznośne kołysanie mija, a towarzyszący mu huk rozszalałego oceanu zamienia się w ledwie słyszalny szmer.
– Zupełnie jak klin – pomyślał i bardzo ostrożnie uchylił kurtynę powiek. Światło nie było już tak bolesne, a raczej źrenice zaczęły spełniać swoją funkcję. Pocieszające. Spróbował usiąść.
– Ostrożnie – niewyraźna postać zamajaczyła przed oczami Edginsa. – Nie wyglądasz jeszcze najlepiej – głos znajomy, ale twarz nie mogła wpasować się w żaden fragment postrzępionej przeszłości.
Otoczenie powoli nabierało konkretnych kształtów, rozmazane plamy sygnalizowały swoje, właściwe znaczenie. Niewielka, podłużna sala o półkolistym sklepieniu, obszerne podium spoczynkowe dla kilku osób i majaczący prostokąt wejścia.
– Umeblowanie więcej niż skromne – pomyślał Tom unosząc się na łokciach. Chciał powiedzieć coś na powitanie, ale słowa ugrzęzły w opuchniętej krtani. Z trudem przełknął gęstą ślinę. Trochę lepiej.
Tykowaty mężczyzna z nienaturalnie nabrzmiałą twarzą pomógł mu usiąść, drugi stał oparty o ścianę, przyglądając się temu z obojętną miną. Trzeci był mutantem. Leżał na wznak ze wzrokiem wbitym w sufit. Może spał, bo oczy miał do połowy przysłonięte błonami mrużnymi.
– Gdzie my jesteśmy? wychrypiał Tom, zwracając się do pochylonego nad nim mężczyzny.
– Gelwona – krótka odpowiedź eksplodowała z niezwykłą siłą.
Gelwona! Nazwa, którą usłyszał po raz pierwszy wychodząc z komory transferacyjnej, wydała mu się teraz dziwnie znajoma; jakby tkwiła ukryta gdzieś głęboko w zakamarkach podświadomości, czekając tylko odpowiedniej chwili. I to irracjonalne przeświadczenie, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupełnie bez sensu.
– Co to jest, ta Gelwona?
Wypływający z uciążliwego milczenia chichot był jedyna odpowiedzią. Oparty o ścianę mężczyzna stanął nad Edginsem i wykrzywił twarz w sardonicznym uśmiechu.
– Rzecz w tym, że nikt nie wie – wycedził. – Poza nami. Ale my stąd nie wyjdziemy i dalej nikt nie będzie wiedział. Kapujesz?
– Daj spokój – tykowaty próbował rozładować atmosferę, jednak robił to bez przekonania.
– Pyta, więc odpowiadam – drugi mężczyzna wzruszył gniewnie ramionami. – A może ci się zdaje, że nie mam racji?
Tykowaty nie podjął zaczepki. Zwiesił tylko głowę, a z całej jego postaci biło poczucie klęski i łagodna rezygnacja.
– Niedobrze z nim – pomyślał Edgins. – Facet jest już psychicznym trupem. Oddycha tylko z przyzwyczajenia. – Rozejrzał się po sali. – Gdzie tu jest kibel? – spytał.
– Co? – tykowaty spojrzał na niego nieprzytomnie, a potem wyciągnął przed siebie ręce. Rozcapierzone palce dygotały jak w febrze.
– Dlaczego to wszystko tak się trzęsie?! – krzyknął nagle. – Wyłączcie silniki! Wyłączcie! – przycisnął pięści do skroni i drżał cały, kuląc się pod ścianą.
Tom w pierwszym odruchu chciał przyskoczyć do niego – nie wiadomo właściwie po co, bo i tak nie wiedział jak pomóc – ale gdy spróbował wstać, zakręciło mu się w głowie i klapnął z powrotem na posłanie.
– Czego tak stoisz, bydlaku! – krzyknął do nieruchomej sylwetki drugiego mężczyzny. – Zrób coś!
– Na imię mam Jab – powiedział tamten spokojnym tonem. – Jab Rostman. A wychodek jest tam – wskazał ręką wnękę, która była za plecami Edginsa.
Tykowaty wciąż jęczał – teraz już ciszej, jak skrzywdzony szczeniak. Tom zaklął i pokonując bezwład mięśni dotarł do skulonej postaci. Kiedy układał wstrząsane rytmicznymi drgawkami ciało na własnym posłaniu i okrywał je szorstkim kocem, Jab nawet nie drgnął.
– Wszystko wpadnie w rezonans – mamrotał tykowaty płaczliwie. – Cała sekcja się rozsypie. Wyłączcie, błagam… dlaczego nikt tego nie wyłączy? – wtulił twarz w koc i rozszlochał się na dobre.
– Ścierwa – wysyczał Tom. – Co oni z nim zrobili?
Dostrzegł pełną czarkę stojącą w pobliżu śpiącego mutanta. Wyciągnął rękę.
– Zostaw – wąskie wargi uchyliły się nieznacznie, ale była to jedyna zmiana, jaką zdołał zauważyć. Sięgnął jeszcze raz.
– Powiedziałem: zostaw – powtórzył mutant. Jego okrągłe, lekko wyłupiaste oczy ani na chwilę nie oderwały się od sufitu.
– Ty parszywy jajorodku! – wybuchnął Tom chwytając naczynie. – Powiedz coś jeszcze, a rozwalę ci pysk.
– Chyba nie masz zamiaru go otruć? – sączące się z ust mutanta słowa zabarwione były śliskim akcentem, potęgującym wrażenie inności.
– Otruć?
– Zmieniłem trochę budowę cząsteczek. Niewiele, ale organizm ssaka tego nie zniesie.
Edgins ostrożnie zamoczył język i rozpoznał ten sam obrzydliwy napój, jakim go uraczono w chwili przebudzenia. Jednocześnie poczuł, że ktoś wyrywa mu naczynie z rąk. Mutant stał przed nim kołysząc się na pałąkowatych nogach.
– Żeby nie było niejasności – jednym ruchem chlusnął zawartością na podłogę i oddał Edginsowi pustą czarkę. – Potem mógłbyś mieć do mnie pretensje – wrócił na swoje miejsce i ułożył się wygodnie.
– Gdyby ci doczepić ogon… – zaczął Tom, ale w tym samym momencie koniec języka zapiekł żywym ogniem. Pospiesznie splunął.
– Niepotrzebnie mnie obrażasz – mutant wyciągnął rękę wskazując leżący pomiędzy nimi koc. Edgins przez chwilę przyglądał się bezwłosemu ramieniu, którego błyszcząca, niemal przezroczysta skóra prześwitywała plątaniną żył, ścięgien i mięśni. Dopiero potem przeniósł wzrok na ciemne plamy w miejscach, gdzie upadły krople przeobrażonego płynu. Po plecach przewędrował mu zimny dreszcz.
Obserwujący to wszystko z bezpiecznej odległości Jab zbliżył się teraz i wyjąwszy z rąk Edginsa puste naczynie, wszedł do wnęki. Tykowaty, opatulony po same uszy, ciągle jeszcze drżał popłakując jak niemowlę. Jego nienaturalnie rozszerzone źrenice przypominały dwie czarne studnie, w których Tom bezskutecznie próbował doszukać się przebłysku świadomości. Tym skwapliwiej przyjął od Jaba napełnione naczynie i wspólnymi siłami wmusili kilka łyków w zaciśnięte kurczowo usta.
– Czy naprawdę nie ma tu nic innego? – spytał Edgins krzywiąc się na samo wspomnienie.
Jab pokręcił przecząco głową.
– Za każdym razem pytasz o to samo – powiedział z wyrzutem.
– Jak to „za każdym razem”? – Tom spojrzał na niego podejrzliwie.
– Normalnie. Budzisz się i nic nie pamiętasz. On zresztą też – Jab wskazał na tykowatego, który przestał jęczeć i spał spokojnie z zamkniętymi oczami.
– Wielkie Nieba – jęknął Edgins. – Jak to możliwe?
– Widocznie możliwe, skoro jest.
– A ty?
– Ja w ogóle nie sypiam – wzruszył ramionami Jab. – Chociaż tutaj chętnie bym zamknął oczy – dodał znalem. – Ale nie mogę, rozumiesz? Nie mogę. Taki już jestem… – zawiesił głos, jakby w obawie, że powiedział za dużo.