Выбрать главу

Winda zastopowała z głuchym sieknięciem, a przez otwarte drzwi wsączył się ciepły, liliowo-złoty blask poziomu oficerskiego. Rozgałęziony korytarz wabił okruchami szalonych wspomnień.

– Dlaczego tu przyjechałem? – zastanawiał się Ubir nuf Dem. – Przecież wcale nie mam zamiaru do niej iść. W każdym razie nie teraz.

Gdzieś w gardle poczuł drapanie. Pamięć przywoływała obraz namiętnej kochanki, budząc rozpaczliwe kołatanie serca. Bezwolny, okrutnie bezwolny – nawet teraz miał ochotę rozdeptać krążek mnemogramu, zamieniając obarczone pamięcią kryształki w biały miał, który jutro usuną automaty oczyszczające. Mimo tylu doznanych upokorzeń wciąż jeszcze karmił się nadzieją, jak ostatni głupiec. Czy naprawdę nie znajdzie w sobie dość siły?

– Poczciwy, stary Fuertad – uśmiech zagościł na obliczu Obel-borta. – Chyba ofiaruję mu jeden z tetryjskich posążków.

Podświadomość bez kontroli umysłu prowadziła go labiryntem korytarzy, odtwarzając po raz nie wiadomo który tę samą drogę. Zatrzymał się dopiero pod drzwiami znajomego segmentu mieszkalnego. Wyciągnął rękę w kierunku awizora.

– Niezmiernie mi przykro, Liz, ale sprawa wyszła poza moje kompetencje. – Usprawiedliwiające zdania nasuwały się z natrętną gorliwością. – Zbyt późno mnie o wszystkim poinformowałaś. – Będzie udawał współczucie, może nawet zdecyduje się na czułe przygarnięcie jej do siebie. – Daj spokój – powie. Ostatecznie wrócisz na Ziemię bogata jak mało kto, a przecież zawsze o tym marzyłaś…

Wyciągnięta ręka zwisła bezwładnie wzdłuż ciała.

– Nie mogę tam wejść – stwierdził ze smutkiem. – Ona od razu przejrzy całą grę. W ogóle nie będzie chciała ze mną rozmawiać.

Zawrócił i z nisko zwieszoną głową powlókł się pod prąd własnej namiętności. Jakaś część jego umysłu aprobowała takie postępowanie, ale… Właśnie! Jedno małe, śmieszne „ale”!

Skąd te wątpliwości? Dlaczego się waha? Dlaczego nie stać go na podjęcie ostatecznej decyzji? Czekać, zostawiając bieg sprawy obowiązującym paragrafom, to pozbyć się raz na zawsze wszystkich kłopotów związanych z osobą Lizey Myrmall. Ale czy naprawdę tego chce? Czy jej nieobecność nie stanie się męczarnią, kłamstwem rzuconym sobie samemu w twarz? Być szczęśliwym śmieciem znaczy nieraz więcej niż ofiarować mogą zmaterializowane czarodziejskim gestem obietnice wymyślonych bogów.

– Przecież to wszystko da się jeszcze odwrócić – Ubir nuf Dem przystanął i myślał gorączkowo. – Gdybym wprowadził Procedurę Obszaru Zamkniętego… Znajdę jakieś wytłumaczenie, w ostateczności zaaranżuję sytuację o wymaganym stopniu zagrożenia. Żaden problem, wystarczy dobrze to rozegrać… – z każdą chwilą czuł się coraz bardziej przekonany, że należy postąpić w ten, a nie inny sposób. – Lizey będzie mogła zostać na Gelwonie. Dzięki mnie. Wiem, jak jej na tym zależy. Musi tylko obiecać…

Znowu stał przed jej segmentem mieszkalnym i wpatrywał się w szczelinę między framugą a skrzydłem drzwi. Wyszła? Ale dokąd? Musiałby chyba słyszeć…

– A może… – piekące żądło zazdrości zraniło duszę obel-borta. – Może ktoś tam jest?!!

Twarz potomka rodu nuf Demów zamieniła się w posagowa maskę. Krok do tyłu, potem drugi. Krążek mnemogramu przyjemnie zaciążył na dłoni, kojąc rozjątrzoną ranę pewnością nadciągającej zemsty

6.

Opuściwszy wnętrze kabiny regeneracyjnej, Lizey przeszła do głównego pomieszczenia swojego segmentu, zanurzając stopy w puszystym podłożu. Niechętnym spojrzeniem obrzuciła skłębione posłanie widoczne w głębi przytulnej nawy spoczynkowej. To nie był najlepszy pomysł. Nie odczuwała żadnej satysfakcji, a wspomnienie zachłannych pocałunków drażniło tylko wypielęgnowaną dumę.

– Jeszcze jeden wyskok pomyślała z niesmakiem. – Jeszcze jeden dzielny, zaśliniony samiec. Ależ oni są śmieszni! Wystarczy trochę zakręcić tyłkiem, zrobić zachęcającą minkę i całe stado waruje pod drzwiami, czekając na swoją kolejkę. Zawsze gotowi, zawsze chętni do zabawy rozklejającej monotonię lepkiego czasu. Podniecają się tak szybko, by równie szybko zgubić zapał i zainteresowanie. A potem te upokarzające spojrzenia i wyszczerzone w lubieżnym uśmiechu zęby. Żebyś ty jeden z drugim wiedział, jak beznadziejnie to robicie. Władcy świata, twórcy cywilizacji, prokreatorzy nowych istnień, skazanych na powtarzanie tych samych błędów.

Zarzuciła na ramiona przejrzystą tunikę i usiadła przed opływowym pulpitem harmotronu. Fragment konsoli odpłynął w bok, odsłaniając skomplikowaną klawiaturę instrumentu. Delikatne, niemal pieszczotliwe muśnięcie kobiecej dłoni ożywiło szare ekrany plątaniną różnokolorowych linii.

– Za każdym razem to samo – wyszeptała Liz. – Jestem na siebie wściekła, a potem wszystko się powtarza. – Palce uderzyły w klawisze wywołując niski, basowy ton. Przechyliwszy na bok głowę słuchała przez chwilę w skupieniu, rozjaśniając nieco barwę podkładu. – Tak będzie lepiej – mruknęła.

Odchylona do tyłu prowadziła prawą ręką nostalgiczną improwizację. Drżąca ledwie słyszalną wibracją melodia wędrowała niespiesznie po skali, skojarzona z barwną projekcją optycznego przetwornika. Część pomieszczenia zalała błękitna poświata, pocięta misterną pajęczyną pomarańczowych mgnień.

Liz przelewała w tworzoną na poczekaniu muzykę całą swoją gorycz i żal. Lekkimi dotknięciami palców kreowała uczucie rozmarzonego szczęścia towarzyszące pierwszej i jedynej miłości. Mężczyzna, którego imię wykreślone zostało raz na zawsze z pamięci kobiety, wprowadził ją w świat niebotycznych uniesień i porzucił – dysonansowy akord zgrzytliwym cięciem zburzył istniejący nastrój. Melodia rwała się w spazmach nie spełnionego finału i w końcu zginęła, zduszona coraz szybszymi skokami łkających tonów. Zmiana barwy – teraz już zupełnie inne brzmienia, inne motywy. Żaden z tematów nie trwał jednak dłużej niż kilka taktów, tak że nie można było ich w żaden sposób zapamiętać, rozdzielić. Zlały się w jeden chaotyczny ciąg, dając obraz życia kobiety – życia przepojonego wstrętem i rozpaczliwym pożądaniem.

– Nienawidzę ich, nienawidzę… – czoło Lizey przecięła pionowa bruzda, przygryzione wargi zastygły w drapieżnym ugięciu. Zerwała się sprzed harmotronu i pobiegła prosto w migotliwą kurtynę świateł. Chwytając rękami powietrze próbowała złapać drgające w fantomatycznym pląsie barwy, objąć je, przytulić. Wymykały się chciwym dotyku dłoniom, palcom rozwartym w łaknącym geście, wibrując w takt podtrzymywanego przez instrument rytmu.

– Nie potrzebuję was! – krzyknęła zatrzymując się gwałtownie. – Potrafię sama! Sama… – sztywno wyprostowana wyszła z wielobarwnego kręgu i skręciła w stronę nawy spoczynkowej. Obok posłania stała niewysoka szafka, na której pyszniła się kwiecistym ornamentem misternie wykonana szkatułka. Odskoczyło kościane wieko odsłaniając kilkanaście białych krążków rozsypanych na aksamitnym dnie.