Robert Sheckley
Diabelska maszyna
Wolna konkurencja to rzecz sama w sobie bardzo piękna. Ale oto przypadek zgotował coś jeszcze lepszego: produkcję nieograniczoną i całkowicie bezpłatną.
Richard Gregor siedział w swoim zakurzonym biurze usług higieny międzyplanetarnej. Było już południe, a Arnolda — jego wspólnika — ani widu, ani słychu. Gregor ślęczał nad niezwykle skomplikowanym pasjansem, gdy usłyszał na schodach hałas. Drzwi biura otworzyły się i ukazała się w nich głowa Arnolda.
— Zachowujesz się jak wielki przedsiębiorca! — zawołał Gregor.
— Dzięki mnie jesteśmy od dzisiaj bogaczami! — zawołał Arnold. Szerokim gestem otworzył drzwi i zawołał w stronę korytarza: — Przynieście to tutaj, chłopcy!
Czterech spoconych mężczyzn wniosło do biura jakąś czarną maszynę wielkości małego słonia. Postawili ją na środku pokoju.
— Oto ona — rzucił Arnold z dumą. Zapłacił tragarzom i założywszy ręce do tyłu, zapatrzył się w maszynę.
Gregor odsunął od siebie papiery gestem człowieka zmęczonego. Wstał i obszedł dookoła przedmiot.
— Bardzo to interesujące. Ale do czego właściwie służy?
— To jest milion, który nam spada z nieba.
— Oczywiście. Ale co to właściwie jest?
— To jest bezpłatna produkcja — powiedział Arnold. Był uśmiechnięty i dumny z siebie. — Przechodziłem właśnie obok składów międzyplanetarnych Joego i zauważyłem to na wystawie. Kupiłem ją za grosze. Joe nawet nie wiedział, co to jest.
— Tak jak ja — rzekł Gregor. — A ty?
Arnold dreptał na czworakach wokół maszyny, usiłując odczytać wygrawerowany na niej jakiś napis. Nie podnosząc oczu zapytał:
— Słyszałeś oczywiście o planecie noszącej nazwę Meldge?
Gregor skinął potakująco głową.
Meldge była to niewielka planeta trzeciego rzędu, nieco na uboczu od uczęszczanych szlaków handlowych. Niegdyś kwitła tam bardzo rozwinięta cywilizacja.
W historii nosiło to nazwę epoki Starej Wiedzy Meldgeskiej. Technika Starej Wiedzy została już dawno zapomniana, ale od czasu do czasu natrafiano na jakieś jej osiągnięcia.
— I to miałby być egzemplarz z epoki Starej Wiedzy? zapytał Gregor.
— Właśnie. Ta maszyna to fabryka, która bezpłatnie produkuje. Myślę, że w całym naszym systemie nie ma więcej niż pięć, sześć takich egzemplarzy. No, a dzisiaj nikt czegoś takiego nie umie zbudować.
— A co właściwie produkuje ta maszyna? — zapytał Gregor.
— Skądże ja mam o tym wiedzieć — powiedział Arnold. — Daj mi, proszę cię, słownik meldgeski.
Nie okazując zniecierpliwienia Gregor podszedł do półki z książkami.
— Nie wiesz nawet, co ona produkuje? Tu masz słownik.
— Dziękuję. Co za różnica? Cokolwiek wytwarza, wytwarza bezpłatnie. Pobiera energię z powietrza, z eteru, ze słońca, zewsząd. Nie ma potrzeby włączać jej do czegokolwiek… Ona po prostu funkcjonuje bez końca.
Arnold otworzył słownik i zabrał się do szukania słów, które wyryte były na maszynie.
— Energia bezpłatna… Wcale nie tacy głupi ci starzy uczeni… Energia pobierana z powietrza… Zresztą mówię ci, że obojętne, co z tej maszyny wychodzi. Zawsze będziemy mogli ją sprzedać, a to, co w tym czasie wyprodukuje, będzie czystym zyskiem.
Gregor spoglądał na podnieconego wspólnika okrągłymi oczyma, a jego podłużna smutna twarz była coraz bardziej zachmurzona.
— Mój drogi — rzekł — czy muszę ci przypominać? Jesteś przede wszystkim chemikiem. Ja jestem biologiem. Nie znamy się na maszynach, a jeszcze mniej na maszynach zagranicznych i to tak skomplikowanych.
Arnold skinął tylko głową i nacisnął jakiś guzik. Maszyna wydała głuchy dźwięk.
— Poza tym — dodał Gregor — jesteśmy specjalistami w dziedzinie higieny międzyplanetarnej. I nie widzę powodu, dla którego…
Maszyna zaczęła jakby pokasływać.
— Kapuję — powiedział Arnold. — Tu jest napisane, że maszyna wytwarza bezpłatnie. Stanowi wielki sukces laboratoriów Glatten. Maszyna jest niezawodna. Niełamliwa. Działa bezbłędnie. Nie ma potrzeby włączania jej do jakiegokolwiek źródła energii. Aby ją uruchomić, wystarczy nacisnąć guzik oznaczony cyferką 1. Zatrzymać ją można za pomocą klucza liguryjskiego. Jeśli w czasie pracy wystąpi jakiś błąd, należy zwrócić się do laboratoriów Glatten.
— Może nie dość jasno się wyraziłem — zaczął ponownie Gregor — jesteśmy…
— Nie bądź głupcem — powiedział Arnold. — Puścimy maszynę w ruch i będziemy mogli przestać pracować… A to jest właśnie ten guzik numer 1.
Maszyna znowu wydała jakiś podejrzany dźwięk, który po chwili przekształcił się w regularny turkot. Upłynęło kilka minut, ale nic nie nastąpiło.
— Musi się rozgrzać — powiedział Arnold nieco zaniepokojony.
Nagle z otworu znajdującego się u dołu maszyny zaczął wysypywać się jakiś szary proszek.
— To może być odpad albo osad — mruknął Gregor. Ale przez następne piętnaście minut proszek regularnie wysypywał się z maszyny na podłogę.
— Nadzwyczajne! — krzyknął zachwycony Arnold.
— Co to jest?
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Trzeba będzie zrobić analizę.
Z uśmiechem triumfu Arnold nabrał trochę proszku do próbówki. Gregor zaś milcząco wpatrywał się w maszynę wysypującą z siebie szary proszek.
— Czy nie sądzisz — rzekł wreszcie — że byłoby lepiej, gdybyśmy zatrzymali maszynę, dopóki się nie dowiemy, co to jest?
— Z pewnością nie — rzekł Arnold. — Cokolwiek to jest, musi mieć jakąś wielką wartość.
Zapalił palnik Bunsena, wlał do próbówki trochę wody destylowanej i zabrał się do roboty.
W biurze zapanowało milczenie. Trwało kilka godzin. Arnold ciężko pracował. Bez przerwy dorzucał do próbówki preparaty chemiczne, cedził osad i notował wyniki w wielkiej księdze, którą trzymał na biurku.
Gregor przyniósł tymczasem kilka kanapek i kawę. Przyszedł już nieco do siebie i obserwował szary proszek, który maszyna z siebie wypluwała. Jej turkot stawał się głośniejszy, a struga proszku coraz gęstsza. W godzinę po obiedzie Arnold wstał od biurka.
— No, nareszcie skończyłem — rzekł poważnie.
— A więc co to jest? — Gregor zastanawiał się, czy aby Arnold nie dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia.
— To jest tangress — rzekł Arnold i spojrzał zaniepokojony na Gregora.
— Tangress?
— Tak jest.
— Może zechciałbyś mi wyjaśnić, co to takiego tangress? — zdenerwował się Gregor.
— Sądziłem, że wiesz. To jest, jak by ci to wyjaśnić, podstawowa potrawa, podstawowy produkt żywnościowy mieszkańców planety Meldge. O ile mnie pamięć nie myli, dorosły Meldgejczyk spożywa kilka ton tangressu rocznie.
— Aha. To jest więc pokarm?
Gregor spojrzał na górę proszku z odcieniem respektu. Maszyna, która wytwarzała produkt żywnościowy dwadzieścia cztery godziny na dwadzieścia cztery — mogła rzeczywiście przynieść zysk. Zwłaszcza że nie trzeba jej było niczym zasilać i nie zużywała żadnej energii.
Arnold otworzył książkę telefoniczną. — Zaraz to sprawdzimy.
Nakręcił jakiś numer.
— Halo? Czy to Instytut Żywienia Międzyplanetarnego? Poproszę do telefonu dyrektora. Nie ma go? To może jego zastępcę? To bardzo ważne… Halo? Ach, to ty, Channels? Dzień dobry. Mam dla ciebie interesującą propozycję. Mogę ci dostarczyć nieograniczone ilości tangressu, podstawowego pokarmu Meldgejczyków. Tak, tak. Domyślam się, że to cię może zainteresować. Dobrze, czekam. Nie, nie. Nie wyłączam.