Odwrócił się do Gregora.
— Przypuszczam, że będzie mógł to zakupić… Tak, tak. Słucham. Możesz zakupić tangress? Znakomicie. Świetnie…
Gregor zbliżył się do aparatu, chcąc usłyszeć słowa wypowiedziane na drugim końcu drutu. Arnold odepchnął go lekko łokciem.
— Cena? A jakie są obecnie ceny na rynku? Pięć dolarów tona? To nie jest wiele, ale ostatecznie… Co?! Pięć centów! Chyba się śmiejesz?
Gregor odsunął się od telefonu i opadł na fotel. Z obojętnością wysłuchał rozmowy do końca.
— Tak, tak. Nie wiedziałem. Rozumiem. Do widzenia. Arnold odłożył słuchawkę.
— Okazuje się, że popyt na tangress jest u nas niewielki. Na Ziemi mieszka kilkudziesięciu Meldgejczyków, transport zaś tego produktu jest zupełnie nieopłacalny.
Gregor spojrzał ponownie na maszynę. Odnalazła prawdopodobnie swój normalny rytm, gdyż tangress wysypywał się z niej jakby pod wielkim ciśnieniem. Obok maszyny rozciągała się piętnastocentymetrowa warstwa proszku, który pokrył całą prawie podłogę.
— Nic nie szkodzi — rzekł Arnold. — W jakiś sposób uda nam się to sprzedać. To przecież może służyć i do innych celów.
Usiadł przy biurku i ponownie zabrał się do wertowania książek.
— Czy nie należałoby jej jednak zatrzymać? — zaniepokoił się Gregor.
— Oczywiście, że nie — powiedział Arnold stanowczo. — To idzie przecież zupełnie gratis, rozumiesz? Przecież ona sypie nam pieniądze.
Przed maszyną góra proszku osiągnęła wysokość jednego metra. Utonęły w niej pióra i ołówki, rejestr i jeden z regałów. Gregor zadawał sobie pytanie, czy aby podłoga wytrzyma taki ciężar.
— Wreszcie Arnold zamknął swoje księgi. Był zmęczony, ale zadowolony.
— To rzeczywiście może służyć do czegoś innego.
— Do czego?
— Tangress może być używany także jako materiał budowlany. Jeśli pozostawi się go na powietrzu przez kilka tygodni, staje się twardy jak granit, rozumiesz?
— Nie wiedziałem o tym.
— Połącz mnie z jakimś przedsiębiorstwem budowlanym. Gregor zadzwonił do przedsiębiorstwa budowlanego Toledo-Mars i poinformował jakiegoś O’Toole’a, że może mu dostarczyć nieograniczonych ilości tangressu.
— Tangress? — rzekł O’Toole. — Nie jest to nadzwyczajny materiał budowlany. Nie trzyma żadnej farby, rozumie pan?
— Nie miałem o tym zielonego pojęcia — usprawiedliwiał się Gregor.
— Tak to jest. Poradzę, co pan ma zrobić. Podobno istnieje gdzieś jakaś rasa bałwanów, które odżywiają się tym świństwem. Może by tam spróbować…?
— Wolałbym to sprzedać jako materiał budowlany.
— Jak pan chce. Ostatecznie moglibyśmy to kupić. Buduje się jeszcze tu i ówdzie tanie domy mieszkalne. Mogę zapłacić piętnaście za tonę.
— Dolarów?
— Nie, centów.
— To muszę się jeszcze zastanowić — rzekł Gregor. Kiedy Arnold usłyszał tę propozycję, pomyślał chwilę i skinął głową.
— Zgoda — rzekł. — Powiedzmy, że maszyna wyrobi tego dziesięć ton dziennie. Wypadnie to około pięciuset dolarów rocznie. To nie jest majątek, ale zawsze pozwoli nam to płacić komorne.
— Ale tego nie można tu w tym stanie zostawić! zawołał Gregor wskazując na maszynę, wypuszczającą z siebie regularnie szary proszek.
— Oczywiście, że nie. Trzeba będzie wyszukać jakiś kąt, gdzieś poza miastem, gdzie to ulokujemy. Kiedy zechcą, będą mogli tam przyjechać i załadować, ile im potrzeba.
Gregor połączył się ponownie z O’Toole’em i powiedział mu, że gotów jest zrobić z nim interes.
— Dobrze — rzekł O’Toole — znacie nasz adres. Będziecie mogli to dostarczyć, kiedy zechcecie.
— To my mamy wam dostarczyć? Myślałem, że sami będziecie odbierać…
— Po piętnaście centów za tonę? To my wam wyświadczamy przysługę, że wreszcie będziecie się mogli tego pozbyć.
— Niedobrze — rzekł ponuro Arnold, gdy Gregor odłożył słuchawkę. — Koszty transportu…
— …przekroczyłyby oczywiście piętnaście centów za tonę — dokończył Gregor. — Najwyższy czas, byś maszynę zatrzymał, dopóki czegoś nie wynajdziemy.
Arnold utorował sobie drogę do maszyny. — Zaraz to zrobię.
Obejrzał dokładnie maszynę ze wszystkich stron.
— Zatrzymajże to! — zawołał Gregor.
— Chwileczkę.
— Zatrzymasz, czy nie?
Arnold pochylił się nad maszyną, następnie wyprostował się i rzekł z wymuszonym uśmiechem.
— To nie jest takie proste…
— A to dlaczego?
— Bo bez klucza liguryjskiego maszyny zatrzymać nie można, a my takiego klucza nie mamy.
Następne kilka godzin spędzili obaj przy telefonie. Dzwonili na wszystkie strony w poszukiwaniu klucza.
Informowali się w muzeach, w laboratoriach naukowych, w instytucie archeologii i wielu innych instytucjach, które mogły im udzielić pomocy. Bezskutecznie. Nikt nigdy na tezy nie widział klucza liguryjskiego i nikt nigdy o nim nie słyszał.
A maszyna ciągle wysypywała z siebie proszek, którego nie moim się było pozbyć. Tangress zasypał już obydwa krzesła, kaloryfer i osiągnął wysokość biurka.
— Co to za wspaniałe źródło dochodu — mruknął Gregor.
— Znajdziemy w końcu jakiś sposób.
— Na pewno?
Arnold zabrał się do studiowania swoich książek i resztę nocy spędził przy biurku. Gregor musiał część proszku przesypać na korytarz, aby całe umeblowanie nie utonęło w tangressie.
Nastał ranek i promień słońca próbował przedrzeć się przez szybę pokrytą chmurą szarego kurzu. Arnold wstał od biurka i ziewnął.
— I co nowego? — zapytał Gregor.
— Właściwie nic.
Gregor znowu utorował sobie drogę do drzwi, aby zejść po kawę. Gdy wrócił, zastał w pokoju dozorcę budynku i dwóch potężnych policjantów, którzy wykrzykiwali coś pod adresem nieszczęsnego Arnolda.
— Natychmiast zabierze mi pan to świństwo z korytarza! — krzyczał dozorca
— Oczywiście! I jeszcze zapłaci pan karę za zainstalowanie fabryki w dzielnicy urzędowej. Bez zezwolenia! — dodał owo jeden z policjantów.
— To nie jest fabryka — próbował sprawę wyjaśnić Gregor. — To jest taka maszyna, która produkuje…
— A ja panu mówię, że to jest fabryka — powtórzył policjant. — I pan to natychmiast zatrzyma.
— Niestety, są pewne trudności — powiedział Arnold. — Można by powiedzieć, że nie potrafimy tego zatrzymać…
— Nie potrafi pan tego zatrzymać? — policjant spojrzał na Arnolda podejrzliwie. — Pan się ze mnie śmieje, co? A ja panu mówię, żeby pan to zatrzymał!
— Przysięgam panu, że…
— Słuchaj, chłopie — policjant przeszedł na „ty”. Wracam za godzinę. W ciągu tego czasu zatrzymasz mi tę maszynę i usuniesz całe to świństwo. Jeśli nie, to inaczej pogadamy.
Cała trójka z dostojeństwem opuściła pokój. Gregor i Arnold spojrzeli na siebie, a następnie na maszynę. Wyrzucała z siebie regularnie szary proszek, który dochodził już do połowy wysokości pokoju.
— Do jasnej cholery! — krzyknął Arnold u progu histerii. — Musi się znaleźć jakiś sposób, aby to upłynnić. Przecież to wszystko bezpłatnie. Przypominam ci, bezpłatnie, bezpłatnie!
— Spokojnie, mój drogi rzekł Gregor drapiąc się w głowę pokrytą szarym proszkiem.
— Czy naprawdę tego nie rozumiesz? Jeśli możesz coś wyprodukować bezpłatnie i to w każdych ilościach, to do czegoś musi to służyć!