Drzwi się nagle otworzyły i do pokoju wszedł wysoki chudy mężczyzna, elegancko ubrany, trzymając w rękach dziwny przedmiot.
— A więc to tu — rzekł.
Gregor powstrzymał oddech w radosnej nadziei.
— To jest klucz liguryjski? — zapytał.
— Co?! To nie żaden klucz — rzekł przybysz. — To jest drenometr.
— Ach, tak…
— Właśnie, i jak widzę, zaprowadził mnie do źródła zaburzeń — rzekł przybysz. — Przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłem. Moje nazwisko Canters.
Zamaszystym gestem zmiótł z biurka proszek, spojrzał jeszcze raz na swój drenometr i zabrał się do wypełniania wdrukowanych formularzy.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Arnold.
— Pracuję w Kontynentalnej Centrali Energetycznej rzekł Canters. — To rozpoczęło się wczoraj koło południa. Zauważyliśmy na naszych licznikach, że jakaś potężna siła absorbuje niezwykle potężne ilości energii. Zmusiło to nas do odszukania miejsca, gdzie zaburzenia te powstają…
— I to właśnie tutaj? — zapytał Gregor.
— Z tej właśnie maszyny — rzekł Canters.
Zakończył wypełnianie swoich formularzy, złożył je i schował do teczki.
— Dziękuję panom za pomoc. Oczywiście rachunek wkrótce prześlemy.
Otworzył, nie bez pewnych trudności, drzwi i spojrzał jeszcze raz na maszynę.
— Ona musi wytwarzać coś, co ma wielką wartość rzekł — jeśli tak olbrzymie zużycie energii ma się opłacać. Co to jest? Proszek platynowy?
Uśmiechnął się, skłonił uprzejmie głową i wyszedł. Gregor odwrócił się w stronę Arnolda.
— Bezpłatna energia, co?
— Myślę, że ona wykorzystuje po prostu to źródło, które znajduje się najbliżej.
— Też tak myślę. Ta maszyna czerpie energię z powietrza, ze słońca, z eteru. No i oczywiście z centrali energetycznej, jeśli ta znajduje się w pobliżu.
Tak to wygląda. Ale zasada działania…
— Niech diabli wezmą całą zasadę działania! — krzyknął Gregor. — Nie możemy zatrzymać tej maszyny bez klucza Liguryjskiego, nikt nie ma klucza liguryjskiego, a my zasypani jesteśmy przez ten przeklęty kurz, którego nie możemy się pozbyć. I w dodatku w błyskawicznym tempie zużywamy olbrzymie ilości energii.
— Musi się znaleźć jakieś wyjście — z uporem powtórzył Arnold.
Gregor zaczął zastanawiać się nad losem ich konta bankowego, które gwałtownie malało. Coś niecoś ostatnio zarobili, ale całe ich oszczędności zamieniały się szybko w szary proszek. Nie mógł temu przeciwdziałać. Arnold był od dawna jego wspólnikiem. Trudno, musi wytrzymać do końca.
Arnold usiadł tam, gdzie powinno było znajdować się biurko, i ukrył twarz w dłoniach. Znowu usłyszeli pukanie do drzwi i jakieś głosy.
— Zasuń zamek — rzekł Arnold.
Gregor spuścił zasuwę. Arnold znowu pogrążył się w myślach.
— Nic nie jest stracone — rzekł. — Ta maszyna musi nas wzbogacić.
— Owszem, pozostała nam jeszcze jedna droga — rzekł Gregor. — Trzeba ją usunąć. Wyrzućmy ją po prostu do morza.
— Nigdy w życiu! Nigdy! A poza tym wymyśliłem! Znalazłem! Trzeba natychmiast ruszyć w drogę.
Następne dni minęły im na gorączkowej działalności. Zaangażowali ludzi, którzy oczyścili dom z tangressu. Potem trzeba było wnieść maszynę, która ciągle pluła proszkiem do ich niewielkiego statku międzyplanetarnego — a to nie było łatwe. Wreszcie wszystko było gotowe. Maszynę umieszczono w zbiorniku, który zresztą szybko wypełnił się tangressem. Wreszcie wyruszyli i wkrótce pojazd ich przekroczył granice systemu słonecznego.
— Wszystko to jest bardzo logiczne — wyjaśnił później Arnold. — Oczywiście, że tangress nie znajduje zbytu na Ziemi. I dlatego nie ma właśnie sensu upłynniać go właśnie, na naszym globie. Natomiast na planecie Meldge…
— Muszę ci powiedzieć, że mimo wszystko nie mam tej pewności — powiedział Gregor.
— To nie może się nie udać. Koszty transportu tangressu na Meldge są zbyt wysokie. Ale można tam zainstalować naszą maszynę. Możemy im dostarczyć każdą ilość tego pokarmu.
— A jeśli ceny i tam są zbyt niskie? — zapytał Gregor. — Nie mogą być. Przecież tangress stanowi tam podstawowy pokarm; to chleb dla Meldgejczyków. Tym razem ta historia musi nam się udać…
Po trzytygodniowej podróży w przestrzeni sygnały na tablicy rozdzielczej zapowiedziały planetę Meldge. Był już najwyższy czas. Zbiornik całkowicie zapełnił się tangressem. Sam zbiornik był wprawdzie dobrze zamknięty, ale produkcja szarego proszku groziła rozsadzeniem całego statku kosmicznego. Codziennie musieli pozbywać się tego produktu; ale taka operacja zajmowała dużo czasu i powodowała stratę ciepła i powietrza.
Wylądowali wreszcie na planecie mając statek kosmiczny wypełniony tangressem, z niewielkimi zapasami tlenu i prawie kompletnie zamarznięci. Natychmiast po wylądowaniu zjawił się na pokładzie celnik o pomarańczowej skórze.
— Witam panów — powiedział. — Rzadko przybywają do nas ostatnimi czasy podróżni. Zamierzają panowie zostać tu długo?
— Prawdopodobnie — rzekł Arnold. — Chcemy tu otworzyć pewne przedsiębiorstwo.
— Doskonały pomysł — powiedział urzędnik. — Nasza planeta potrzebuje trochę świeżej krwi, trochę dynamizmu ziemskiego. Czy wolno zapytać, jakiego rodzaju przedsiębiorstwo zamierzają tu panowie założyć?
— Zamierzamy sprzedawać tangress — wasz podstawowy produkt żywnościowy.
Twarz celnika spochmurniała.
— Co panowie zamierzają sprzedawać?
— Tangress. Mamy maszynę, która produkuje tangress zupełnie bezpłatnie.
Celnik nacisnął guzik na specjalnej tarczy, którą nosił przy sobie.
— Bardzo żałuję, ale muszą panowie natychmiast ruszyć w powrotną drogę.
— Ale my mamy odpowiednie paszporty i przepustki!
— A my mamy nasze prawa. Musicie, panowie, natychmiast stąd wyjechać i zabrać ze sobą swoją maszynę.
— Chwileczkę — rzekł Gregor — głosicie przecież, że panuje u was całkowita wolność w dziedzinie inicjatywy prywatnej.
— Z wyjątkiem produkcji tangressu.
Na zewnątrz pojawiło się prawie dwadzieścia czołgów. Z głuchym szumem otoczyły statek kosmiczny. Celnik wycofał się i zaczął schodzić ze schodów.
— Jeszcze chwilę! — zawołał Gregor z rozpaczą w głosie. — Domyślam się, że obawiacie się z naszej strony jakiejś nielojalnej konkurencji. Wobec tego weźcie sobie tę maszynę. Zostawiamy ją w charakterze prezentu.
— Co takiego?! Nigdy! — zawołał Arnold.
— Tak, tak. Zabierzcie ją. Będziecie mogli dzięki niej nakarmić waszych biedaków. A potem postawcie nam pomnik.
Na zewnątrz czołgi drugim rzędem zaczęły otaczać ich pojazd kosmiczny. Nad nimi pojawiła się eskadra starych samolotów odrzutowych, które powoli osiadły na kosmodromie.
— Wynoście się stąd! — krzyknął celnik. — Czy na prawdę sądzicie, że można sprzedać tangress na naszej planecie? Spójrzcie dookoła!
Rozejrzeli się. Cały kosmodrom pokryty był szarym proszkiem, który unosił się w powietrzu gryzącym kurzem. Stojące opodal budynki były również szare — bez cienia kolorowych tynków. Smutne szare pola rozciągały się hen w dal, aż do podnóża równie szarych wzgórz. Wszystko wokół, jak daleko okiem sięgnąć, było z tangressu.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że planeta jest z…
— Możecie to sobie sami obliczyć — odpowiedział celnik schodząc z drabiny. — To tutaj przecież rozpoczął się okres Starej Wiedzy, a zawsze się znajdzie paru durniów, którzy wszystko chcą sprawdzić i dotknąć…