Po Czechowie szły puste strony, lecz sztabskapitan wyjął płaski flakonik z bezbarwną cieczą, kapnął ją na papier, roztarł palcem, i na kartce wystąpiły dziwne znaki, podobne do splątanych wężyków. Tak samo postąpił z kilkoma kolejnymi stronami – i na nich także nie wiedzieć skąd wychynęły osobliwe gryzmoły. Czas jakiś Rybnikow wpatrywał się w nie wnikliwie. Potem podumał, poruszając wargami, zapamiętując. A po minucie czy dwóch nakreślone zygzaki same znikły.
Wrócił do telegrafu i wysłał dwie priorytetowe depesze – do Samary i Krasnojarska. Treść była jednakowa: prośba o przybycie do Moskwy „w wiadomej sprawie” 25 maja i 1 wiadomość, że zamówiono „numer w tym samym hotelu”. Podpisał się sztabskapitan nazwiskiem „Iwan Gonczarow”.
Na tym bodajże skończyły się sprawy pilne. Wasyl Aleksandrowicz zszedł do restauracji i posilił się z apetytem, przy czym nie skąpił – pozwolił sobie nawet na koniak. Kelnerowi dał napiwek nie ekstrawagancki może, ale suty.
Lecz był to dopiero wstęp do czarodziejskiej metamorfozy mundurowego ciamajdy.
Z dworca sztabskapitan pojechał na ulicę Kuźniecki Most, do sklepu z ubraniami. Subiektowi napomknął, że wylizawszy się z ran, wraca do cywila i chce się zaopatrzyć w przyzwoitą garderobę.
Kupił dwa ładne letnie garnitury, marynarkę, kilka par spodni, sztyblety kamasze i amerykańskie pantofle, angielską cyklistówkę, słomkowego kanotiera, wreszcie pół tuzina koszul. Przebrał się od razu, schował do walizki podniszczony mundur i kazał zawinąć w papier szablę.
I jeszcze jedno: do sklepu Rybnikow przybył ze zwyczajnym „sałatą”, oddalił się zaś lakierowanym wolantem na gumach, z tych, co to za samo wsiadane bierze się pół rubla.
Wypakować bagaże fircykowaty klient zlecił przy biurach drukarni Fuchtela i zwolnił pojazd. Pilno mu było odebrać zamówienie, setkę cartes de visite korespondenta agencji telegraficznej Reutera, przy czym imię na wizytówkach było jego, Rybnikowowskie – Wasyl Aleksandrowicz, lecz nazwisko najzupełniej odmienne: Sten.
Stąd świeżo upieczony pan Sten (choć, by się nie pogubić, niech może zostanie „Rybnikow”) wyruszył już pięciorublową dwukonką. Polecił zawieźć się na Czyste Prudy, do pensjonatu Saint-Saëns, lecz najpierw chciał wstąpić gdzieś po bukiet białych lilii. Zuchowaty stangret potwierdził z szacunkiem: „Tak jest, słucham jaśnie pana”.
Wdzięczny empirowy pałacyk oddzielała od bulwaru tylko krata. Sądząc po zdobiącej bramę girlandzie z kolorowych lampionów, pensjonat szczególnie malowniczo przedstawiać się musiał pod wieczór. Ale teraz dziedziniec i podjazd były puste, wysokie okna bielały zapuszczonymi firankami. Rybnikow zapytał o hrabinę Beauvaudois i wręczył szwajcarowi wizytówkę. Nie upłynęła minuta, a z głębi domu, który wewnątrz okazał się znacznie obszerniejszy, niż zdawał się z zewnątrz, wyszła pulchna dama – niemłoda, ale też i niestara, wielce zadbana, z makijażem tak umiejętnym, iż tylko wprawny wzrok dostrzegłby ślady kosmetycznych zabiegów.
Na widok Rybnikowa nieco drapieżne oblicze hrabiny przebiegł skurcz. Zaraz jednak zajaśniało uprzejmym uśmiechem.
– Drogi, najdroższy przyjacielu! – zerknęła z ukosa na wizytówkę. – Najdroższy Wasylu Aleksandrowiczu! Szalenie jestem rada widzieć pana! I nie zapomniał pan, że uwielbiam białe lilie! Jak to miło!
– Ja niczego nie zapominam, droga Beatrix – były sztabskapitan schylił się ku lśniącej pierścieniami ręce.
Na te słowa gospodyni odruchowo dotknęła wspaniałych, upiętych wysoko popielatych włosów, patrząc z niepokojem na schyloną potylicę szarmanckiego gościa. Lecz gdy Rybnikow uniósł głowę, na pełnych wargach hrabiny znów promieniał czarowny uśmiech.
Wystrój salonu i korytarzy cechowały pastelowe tony, ze ścian połyskiwały kopie Watteau i Fragonarda. Tym dobitniejszy kontrast przedstawiał gabinet, do którego wprowadziła gościa arystokratka: żadnych pretensjonalnych dwuznaczności, księgi buchalteryjne na biurku, pulpit, etażerka na papiery. Znać było, że hrabina to osoba rzeczowa, nienawykła tracić darmo czasu.
– Proszę się nie niepokoić – powiedział Wasyl Aleksandrowicz, sadowiąc się w fotelu i zakładając nogę na nogę. – Wszystko w porządku. Całkiem nieźle, tu oddaje pani usługi nie mniejsze niż w Port Arthur i Władywostoku. Ja nie w interesach. Pojmuje pani, zmęczenie. Postanowiłem wziąć mały urlop, parę dni spokoju. – Uśmiechnął się wesoło. – Wiem z doświadczenia: im większy wokół burdel, tym spokojniej.
– To nie żaden burdel, tylko najlepszy zakład w mieście! – odparła z urazą hrabina Beauvaudois. – W niespełna rok mój pensjonat zyskał sobie najlepszą reputację! Odwiedzają go najprzyzwoitsi ludzie, ceniący ciszę i obyczajność!
– Wiem, wiem – z tym samym uśmiechem przerwał jej Rybnikow. – Dlatego właśnie wprost z pociągu pośpieszyłem, droga Beatrix, do pani. Cisza i obyczajność – tego mi właśnie trzeba. Nie deranżuję pani?
– Nie wolno tak mówić – odrzekła jak najpoważniej gospodyni. – Jestem bez reszty do pańskich usług. – I po chwili wahania spytała delikatnie: – Miałby pan może ochotę odpocząć z którąś z panienek? Są tu wyjątkowo przyjemne. Zapewniam: wszelkie zmęczenie przejdzie jak ręką odjął.
– Nie trzeba – zapewnił grzecznie korespondent. – Niewykluczone, że przyjdzie mi zabawić u pani ze dwa-trzy tygodnie. Gdybym wszedł w bliższe związki z którąś z pani… pensjonariuszek, mogłoby to wzbudzić zazdrość i swary. Całkiem zbyteczne.
Beatrix przytaknęła, uznając zasadność wywodu.
– Umieszczę pana w apartamencie trzypokojowym, z osobnym wejściem. To skrzydło dla klientów gotowych płacić za pełną dyskrecję. Tam będzie panu najwygodniej.
– Doskonale. Wszystkie koszta, ma się rozumieć, pokryję.
– Wielkie dzięki. Poza izolacją od głównej części domu, gdzie nocami bywa czasem dość gwarno, są też inne wygody. Pokoje łączą ukryte drzwi, co może się przydać.
– Idę o zakład – mruknął Rybnikow – że są i fałszywe lustra, przez które tak łatwo robić sekretne fotografie. Jak w Port Arthur, nieprawdaż?
Gospodyni uśmiechnęła się bez słowa.
Lokum usatysfakcjonowało Rybnikowa. Poświęcił kilka godzin na zagospodarowanie się, choć w nie całkiem zwykłym sensie tego słowa. Z przytulnością i komfortem nic wspólnego te zajęcia domowe nie miały.
Położył się o północy i zafundował sobie iście królewski odpoczynek, jakiego nie zaznał od dawna: przespał całe cztery godziny, dwie dłużej niż zwykle.
Zgłoska druga, w której Masa narusza neutralność
Pasażer z szóstego przedziału nie sprawił Erastowi Pietrowiczowi zawodu. Przeciwnie, im dalej, tym rzecz przedstawiała się bardziej obiecująco.
Na stacji Fandorin odszukał furmana, który zabrał niecierpliwego osobnika z brzegu Łomży. Potwierdziły się zeznania ślicznotki – chłop przyznał, że Niemiec faktycznie nie poskąpił stówki.
– Czemu Niemiec? – zapytał inżynier.
– A bo to nasz – zdziwił się woźnica – odżałuje stówkę, jak tu słuszna zapłata pięć ałtynników? * – A pomyślawszy, dodał: – I mowę miał cudaczną.
– Co znaczy „cudaczną”? – dopytywał się Erast Pietrowicz, ale tego już tubylec objaśnić nie potrafił.