Dużo trudniej przyszło odkryć dalsze poczynania bruneta. Zawiadowca wymawiał się niewiedzą, dyżurny mamrotał i nie patrzył w oczy, miejscowy żandarm, wyprężony na baczność, odstawiał kompletnego durnia. I wtedy, wspomniawszy znów słowa bezcennej obserwatorki, inżynier spytał go wprost, gdzie manewrowy parowóz.
Żandarm w jednej chwili spłynął rzęsistym potem, dyżurny zbladł, a naczelnik spiekł raka.
Wyjaśniło się, że parowóz, wbrew wszelkim zasadom i instrukcjom, całą parą powiózł bruneta w pogoń za wcześniejszym o godzinę osobowym. Szalony brunet (co do narodowości którego mniemania świadków były rozbieżne: zawiadowca uznał go za Francuza, dyżurny za Polaka, a żandarm za „Żydka”) szastał na prawo i lewo taką forsą, że nie było siły się oprzeć.
Nie mogło być wątpliwości: o tego człowieka szło.
Pociąg, za którym pognał godny uwagi pasażer, przychodził do Moskwy za kwadrans dziesiąta, nie było więc chwili do stracenia.
Inżynier pchnął dwa jednobrzmiące telegramy do szefa moskiewskiego zarządu i naczelnika cyrkułu wołokołamskiego, podpułkownika Daniłowa: przejąć podejrzanego (tu szczegółowy rysopis) na dworcu; w żadnym razie nie zatrzymywać, ale podwiązać co bystrzejszych agentów w cywilu i zorganizować inwigilację; nic więcej przed przybyciem Erasta Pietrowicza nie przedsiębrać.
Ruch na linii mikołajewskiej w związku z katastrofą wstrzymano; po stronie petersburskiej zebrał się długi szereg składów pasażerskich i towarowych, lecz po moskiewskiej droga była wolna. Fandorin zażądał najnowszej, pięcioosiowej maszyny compound i z wiernym kamerdynerem u boku w tempie osiemdziesięciu pięciu wiorst na godzinę pomknął na wschód.
Po raz ostatni Erast Pietrowicz był w rodzinnym mieście przed pięciu laty – w pełnej konspiracji, pod fałszywym nazwiskiem. Najwyższe moskiewskie władze nie pałały do dymisjonowanego radcy stanu sympatią, i to tak dalece, że nawet przelotny pobyt w dawnej stolicy mógł się dlań skończyć w arcyniemiły sposób. Po tym, jak Fandorin, acz w nieformalnym trybie, wrócił do służby państwowej, wytworzyła się osobliwa sytuacja: obdarzony zaufaniem rządu i najszerszymi pełnomocnictwami inżynier w guberni moskiewskiej uchodził nadal za persona non grata i w swych wypadach starał się nie wypuszczać poza stację Bołogoje.
Lecz krótko po nowym roku zaszedł wypadek kładący kres temu długoletniemu wygnaniu, i jeśli Erast Pietrowicz nie wybrał się dotąd w ojczyste pielesze, to tylko z racji wyjątkowego nawału pracy.
Stojąc obok maszynisty, wpatrzony z roztargnieniem w rozjarzone palenisko, Fandorin dumał o rychłym spotkaniu z miastem młodości i zdarzeniu, dzięki któremu spotkanie to dojść mogło do skutku.
Zdarzenie było głośne – nie tylko w przenośni, ale i literalnie. Zaprzysięgłego Fandorinowskiego wroga, moskiewskiego generała-gubernatora, na samym środku Kremla rozerwała w strzępy eserowska bomba *.
Przy całej antypatii do nieboszczyka, postaci kompromitującej i szkodliwej dla miasta, Erast Pietrowicz był wstrząśnięty.
Rosją, ciężko chorą, spływającą krwawym potem, miotała od gorączki po zimne dreszcze febra, i szło o coś więcej niż o wojnę z Japonią. Wojna odsłoniła tylko rzecz jawną dla każdego myślącego widza: imperium zmieniło się w anachroniczny twór, w zapóźnionego na świecie dinozaura z rozrosłym cielskiem i tycią główką. Ściślej, co do rozmiarów, łeb był potężny, rozdęty mnóstwem ministerstw i komitetów, lecz krył drobny i kiepsko uzwojony mózg. Każda istotna decyzja, byle poruszenie nieruchawej tuszy wymagały decyzji jednego jedynego człowieka, który sam bynajmniej do szpakami karmionych nie należał. A choćby zresztą i był tytanem intelektu, czy można w czasach elektryczności, radia, rentgena osobiście władać ogromnym krajem, i to jeszcze w przerwach między lawn-tennisem a polowaniem?
Toteż słaniał się biedny rosyjski dinozaur, plątały się potężne łapy, tysiącwiorstowy ogon wlókł się bez sensu po ziemi. Z boku doskakiwał, rwąc kęsy ciała, zwinny drapieżnik nowej generacji, a w trzewiach gigantycznego organizmu rozrastał się śmiercionośny guz. Czym leczyć chorego kolosa, Fandorin nie wiedział, lecz jasne było, że nie bombami – od wstrząsów gadzi móżdżek oszaleje do reszty, monstrualne cielsko wpadnie w paniczne drgawki, i Rosja skona.
W uwolnieniu się od mrocznych, bezpłodnych myśli pomogła jak zwykle mądrość Wschodu. Inżynier wyłuskał z pamięci stosowny aforyzm: „Mąż szlachetny wie, że świat jest niedoskonały, lecz nie opuszcza rąk”. A potem przypomniał sobie jeszcze jeden, już nie teoretycznej, ale praktycznej natury: „Gdy brak spokoju ducha, określ czynnik zakłócający harmonię, i usuń go”.
Czynnik zakłócający harmonię ducha Erasta Pietrowicza winien był lada chwila przybyć na dworzec Mikołajewski w Moskwie.
Byleby się nie poszkapił podpułkownik Daniłow…
Daniłow nie poszkapił się. We własnej osobie powitał petersburskiego gościa wprost na bocznicy, gdzie zajechał compound. Krągłe oblicze podpułkownika jaśniało z emocji. Ledwie podawszy przybyszowi rękę, rozpoczął raport.
Przyzwoitych agentów na lekarstwo – wszystkich przeciągnięto do Lotnego Oddziału Ochrany, gdzie i wyższa pensja, i premie, i lżejszy rygor. Wobec czego, wiedząc, że pan inżynier nie alarmowałby po próżnicy, Daniłow wspomniał dawne czasy i wziąwszy do pomocy zastępcę, sztabs – otmistrza Lisickiego, nader łebskiego oficera, śledził obiekt osobiście.
Tu rozgorączkowanie dzielnego Mikołaja Wasiliewicza stało się dla inżyniera jasne. Zasiedział się podpułkownik w gabinecie, wynudził bez czynnej praktyki, stąd też rzucił się tak ochoczo do gry w policjantów i złodziei. Trzeba będzie wspomnieć, by przesunęli go do operacyjnej roboty zakonotował sobie w pamięci Fandorin, słuchając entuzjastycznej relacji, jak zręcznie Daniłow z zastępcą, przebrani za przekupniów, zorganizowali obserwację na dwóch dorożkach.
– W Pietrowsko-Razumowskoje? – zapytał tylko. – W takiej dz-dziurze?
– Ech, Eraście Pietrowiczu, od razu widać, żeś dawno u nas nie bywał. Pietrowsko-Razumowskoje to teraz modna dzielnica willowa. Tę na przykład, do której doprowadził nas Brunet, niejaki Alfred Radzikowski wynajął za tysiąc rubli miesięcznie.
– Tysiąc? – zdumiał się Fandorin. – A cóż to za Fontainebleau takie?
– Faktycznie Fontainebleau. Dobra dziesięcina ogrodu *, oranżeria, własna stajnia, nawet garaż. Zostawiłem na obserwacji sztabsrotmistrza, z nim dwóch podoficerów, po cywilnemu, rzecz jasna. Ludzie pewni, ale, ma się rozumieć, nie profesjonalni filerzy.
– Jazda – rzucił krótko inżynier.
Lisicki, chłopak jak malowanie, z junacko podkręconym wąsem, w istocie okazał się łebski. Nie na próżno wysiadywał w krzakach, niejedno zdołał wypatrzyć.
– Z fasonem żyją – raportował, raz po raz stawiając polskim zwyczajem akcent na przedostatniej sylabie. – Elektryka, telefon, nawet własny telegraf. Łazienka z prysznicem! Dwa powozy z rysakami pełnej krwi! W garażu auto! Sala gimnastyczna z rowerami do ćwiczeń! Służba w koronkowych fartuszkach! W ogrodzie zimowym o, takie papugi!
– A o papugach skąd pan wie? – nie zdzierżył Fandorin.
– Toż tam byłem – oznajmił ze sprytną miną sztabsrotmistrz. – Chodziłem za ogrodnika się nająć. Nie wzięli – już, mówią, jest. Ale do oranżerii pozwolili zerknąć, jeden to wielki miłośnik flory.
– Jeden? – spytał szybko inżynier. – A ilu razem?