Выбрать главу

– Nie wiem, ale kompania spora. Słyszałem z pół tuzina różnych głosów. Skądinąd – znacząco podkreślił Lisicki – między sobą mówią po polsku.

– O czym? – zawołał podpułkownik. – Pan przecież zna język!

Młody oficer rozłożył ręce.

– Nic ważnego przy mnie nie gadali. Chwalili za coś Bruneta jako „cwaną sztukę”. Nazywają go zresztą Józek.

– To polscy nacjonaliści z partii socjalistycznej, dam głowę! – gorączkował się Daniłow. – Czytałem w tajnym cyrkularzu. Zwąchali się z Japońcami, tamci obiecują im w razie zwycięstwa wynegocjować dla Polski niepodległość. Ich prowodyr tylko co jeździł do Tokio. Jakże mu tam…

– Piłsudski – podsunął Erast Pietrowicz, wpatrując się w willę przez lornetkę.

– Otóż to, Piłsudski. Dostał widać w Japonii pieniądze i instrukcje.

– Tak jakby…

W willi zaczął się jakiś ruch. Blondyn w koszuli bez kołnierzyka i szerokich szelkach, stojąc przy oknie, krzyczał coś do tubki telefonu. Raz, drugi głośno trzasnęły drzwi. Rozległo się końskie rżenie.

– Wygląda, że się na coś szykują – szepnął na ucho inżynierowi Lisicki. – Już z pół godziny się kramarzą.

– Specjalnie się z nami panowie szpiedzy nie certolą – burczał w drugie ucho podpułkownik. – Kontrwywiad mamy może pod psem, ale to już bezczelność: ulokować się w takim komforcie pięć minut od kolei Mikołajewskiej! Zgarnąć by ich, robaczków, w tej chwili. Szkoda, że nie nasza gestia. Ochrannicy i gubernialni zeżarliby żywcem. Żeby tak w pasie wywłaszczenia – inna sprawa.

– Może zrobić tak – zaproponował sztabsrotmistrz – ściągnąć pluton naszych, otoczyć willę, ale samemu nie brać, tylko powiadomić policję. Wtedy się nie przyczepią.

Fandorin nie uczestniczył w dyskusji: kręcił głową, czegoś wypatrywał. Zmierzył wzrokiem sterczący na poboczu, świeżo okorowany słup.

– Telefoniczny… Posłuchać by, o czym radzą…

– Tylko jak? – zdziwił się podpułkownik.

– A przyłącze puścić – o, z tego słupa.

– Pan wybaczy, Eraście Pietrowiczu, ani w ząb się na technice nie wyznaję. Co to takiego „przyłącze”?

Jednak Fandorin niczego nie zaczął objaśniać: już podjął decyzję.

– Tu przecież zaraz jest rampa naszej k-kolei Mikołajewskiej…

– Tak jest, przystanek pietrowsko-razumowski.

– Powinien tam być aparat. Poślijcie żandarma. Tylko migiem, na jednej nodze. Wlecieć, odciąć przewód z tubką, przy samym pudle, i duchem do mnie. Czasu na wyjaśnienia nie tracić – pokazać legitymację i tyle. Marsz!

Parę chwil później rozbrzmiał oddalający się szybko tupot – podoficer pośpieszył wypełnić zadanie. Po jakichś dziesięciu minutach przybiegł z odciętym mikrofonem.

– Szczęście, że sznur długi – uradował się inżynier, po czym zdumiał żandarmów: zrzucił elegancki paltot i wziąwszy w zęby składany nóż, zwinnie wdrapał się na słup.

Wykonawszy krótkie czary-mary z przewodami, spełzł, trzymając w ręce tubkę – sznur od niej ciągnął się w górę.

– Niech pan trzyma – oznajmił sztabsrotmistrzowi. – Pan zna polski, więc niech pan słucha.

Lisicki wpadł w zachwyt.

– Co za genialna idea, panie inżynierze! Wierzyć się nie chce, że nikt na to nie wpadł! Można przecież na stacji telefonicznej urządzić specjalny gabinet! Podsłuchiwać rozmowy podejrzanych osób! Co za pożytek dla ojczyzny! I jak nowocześnie, w duchu postępu technicz… – Sam przerwał sobie w pół słowa, wzniósł ostrzegawczo palec i przenikliwym szeptem oznajmił: – Wybierają! Centralę! Inżynier i podpułkownik pochylili się ku niemu.

– Mężczyzna… Prosi numer 398… – urywanie szeptał Lisicki. – Tam też męski… Po polsku… Pierwszy wyznacza spotkanie… Nie, nie spotkanie, zbiórkę… Na Nowo-Basmannej… Pod domem Warwaryńskiego Towarzystwa Akcyjnego… Operacja! On mówi „operacja”! Koniec, rozłączył się.

– Jaka operacja? – złapał zastępcę za ramię Daniłow.

– Nie powiedział. Tylko „operacja” i już. O północy, a teraz prawie wpół do dziesiątej. Dlatego tak się roją.

– Na Basmannej? Dom Towarzystwa Warwaryńskiego? – Erast Pietrowicz sam przeszedł nieświadomie na szept. – Co tam jest, nie wiecie?

Oficerowie, spojrzawszy na siebie, wzruszyli ramionami.

– Potrzebna książka adresowa.

Ten sam podoficer znów dostał rozkaz pobiec na przystanek, wbiec do dyżurki, złapać z biurka informator Cała Moskwa i co tchu z powrotem.

– Na przystanku pomyślą, że żandarmeria kolejowa to banda wariatów – podsumował, zresztą tylko pro forma, podpułkownik. – No nic, potem się odda i tubkę, i książkę.

Kolejnych dziesięć minut upłynęło w napiętym oczekiwaniu. Niemal wyrywano sobie z rąk lornetkę. Widoczność była kiepska – zaczynało mrocznieć, ale w willi jaśniały wszystkie okna, zasłony ożywiała krzątanina cieni.

Na spotkanie ciężko dyszącego podoficera rzucili się całą trójką. Prawem starszeństwa sfatygowane tomiszcze złapał Erast Pietrowicz. Najpierw zajrzał, co kryje się pod numerem 398. Okazało się, że Wielki Hotel Moskiewski. Potem przeszedł do działu adresowego, otwarł na Nowo-Basmannej – i krew zadudniła mu w skroniach.

W domu należącym do Warwaryńskiego Towarzystwa Akcyjnego mieściło się kwatermistrzostwo Okręgowego Arsenału Artylerii. Zajrzawszy mu przez ramię, podpułkownik aż stęknął.

– No jasne! Od razu czułem… Nowo-Basmanna! Są tam i składy, skąd ekspediuje się bezpośrednio na front pociski i dynamit! Nigdy nie mniej niż tygodniowe zużycie. No to, drodzy panowie… Nie do wiary! Potworne! Jeśli wysadzą – zmiecie pół Moskwy! Uch, Polaczki! Pardon, Bolesławie Stefanowiczu, ja nie w tym sensie…

– Co tam socjaliści! – ujął się za rodakami sztabsrotmistrz. – Ledwo pionki w japońskich rękach. Ale weź pan tych Azjatów! Nowi Hunowie wcieleni! Żadnego pojęcia o cywilizowanej wojnie!

– Panowie, panowie! – przerwał z płonącymi oczyma Daniłow. – Nie ma tego złego!… Arsenał przylega do warsztatów linii kazańskiej, a to…

– …już nasz teren! – podchwycił Lisicki. – Brawo, Mikołaju Wasiliewiczu! Obejdziemy się bez gubernialnych!

– I bez tych z Ochrany! – uśmiechnął się drapieżnie jego szef.

* * *

Podpułkownik i sztabsrotmistrz dokonali istnego cudu organizacji: w dwie godziny przygotowali solidną, niezawodną zasadzkę. Śledzić dywersantów od Pietrowsko-Razumowskoje nie próbowali – zbyt ryzykowne. W nocnej porze alejki willowego osiedla były puste, a jeszcze, jak na złość, wylazł księżyc. Rozsądniej było skupić wszystkie siły w miejscu, gdzie złoczyńcy wyznaczyli sobie punkt zborny. Daniłow poprowadził do akcji cały, oprócz dyżurnych, oddział, jakim dysponował – sześćdziesięciu siedmiu ludzi. Większość żandarmów rozstawił (ściślej – rozłożył, zgodnie z rozkazem „leżeć cicho, nie wychylać się”) na obwodzie terenu składów, po wewnętrznej stronie muru. Dowodził nimi Lisicki. Sam podpułkownik z dziesiątką najlepszych ukrył się w gmachu kwatermistrzostwa.

By żandarmeria kolejowa mogła wkroczyć na włości resortu artylerii, wypadło zerwać z łóżka komendanta arsenału, starego generała, z tych, co zdążyli jeszcze powojować z Szamilem. Ów tak się przejął, że ani mu na myśl przyszło wyciągać kompetencyjne niuanse – z miejsca zezwolił na wszystko i brał tylko co chwila nasercowe krople.

Widząc, że Daniłow świetnie sam sobie radzi, inżynier wymówił się od dowodzenia zasadzką. Wraz z Masą ulokował się w bramie vis-à-vis wjazdu na teren. Miejsce to wybrał Fandorin nie przypadkiem. Gdyby żandarmom, niezwyczajnym tego typu działań, wymknął się jakiś dywersant, zdoła zastąpić zbiegowi drogę tak, że się nie wyśliźnie. Podpułkownik decyzję inżyniera pojął skądinąd po swojemu. Ton uskrzydlonego przygotowaniami Mikołaja Wasiliewicza zdradził niejakie lekceważenie: że niby rozumiem i nie osądzam, cywil to cywil, pchać się pod kule nie ma obowiązku.