Выбрать главу

Ledwie rozlokowali się wszyscy, ledwie nerwowy generał, zgodnie z instrukcją, zgasiwszy w gabinecie światło, przylgnął twarzą do szyby, od placu Kałanczewskiego zaś rozbrzmiał wieżowy zegar, gdy w mroczną ulicę wjechały z obu stron bryczki: dwie od Riazańskiego Przejazdu, jedna od Je – łochowskiej. Spotkały się przed gmachem kwatermistrzostwa. Z pojazdów wysypali się ludzie (Fandorin naliczył pięciu, trójka została na kozłach) i o czymś zaszeptali.

Inżynier wyjął z kieszeni zgrabny płaski pistolet, wykonany na zamówienie w belgijskich zakładach Browninga, odsunął bezpiecznik. Kamerdyner demonstracyjnie zrobił w tył zwrot.

No, dalej! – pogonił w duchu Erast Pietrowicz Polaków i westchnął: nadzieje, że Daniłowowskie orły wezmą żywcem choćby jednego, były nikłe. Trudno: któryś ze złoczyńców zostanie przecież przy koniach. Szczęściarz, bo minie go żandarmska kula, a wpadnie w ręce Fandorina.

Narada dobiegła końca. Lecz zamiast podążyć ku bramie kwatermistrzostwa czy wprost ku wrotom składów, dywersanci zawrócili do bryczek. Świsnęły baty i wszystkie trzy pojazdy pomknęły w rosnącym tempie od składów w stronę Dobrej Słobody.

Zauważyli coś? Zmienili plany?

Erast Pietrowicz wybiegł z bramy.

Powoziki skryły się już za rogiem.

Inżynier zrzucił z ramion swój wspaniały paltot i pobiegł za nimi.

Sługa podniósł porzucone okrycie i ruszył drobnym kroczkiem w ślady Fandorina.

Gdy podpułkownik Daniłow i jego żandarmi wybiegli na podjazd, Nowo-Basmanna ziała pustką. W dali ucichł stuk kopyt, na niebie lśnił niewzruszony księżyc.

* * *

Wyszło na jaw, że Erast Pietrowicz Fandorin, wielce odpowiedzialny pracownik nader poważnego resortu i człowiek nie pierwszej młodości, nie tylko wspina się umiejętnie po słupach, ale i fantastycznie szybko biega – przy czym bezszelestnie i pozostając niemal niewidzialny: tuż pod samymi ścianami, w najsolenniejszym nocnym cieniu, okrążając lub przesadzając kolosalnym susem plamy księżycowej jasności. Przypominał co najwyżej widmo, we własnych prywatnych sprawach sunące chyżo wzdłuż ciemnej ulicy. Dobrze, że nie napatoczył się jakiś nocny marek: czekałby nieszczęśnika nielichy wstrząs.

Bryczki zdołał Fandorin dogonić bez trudu. W rezultacie jął biec z rozwagą, by nie zmniejszać dystansu.

Cała ta pogoń nie trwała zresztą długo.

Za gimnazjum żeńskim von Derwitza powoziki zwolniły. Stanęły koło w koło, jeden ze stangretów zebrał w pęczek wodze, a pozostała siódemka skierowała się w stronę piętrowego budynku z oszkloną witryną.

Któryś pomajstrował przy drzwiach, kiwnął ręką i całe towarzystwo znikło w środku.

Erast Pietrowicz, zerkając zza węgła, kombinował, jak podkraść się do stangreta. Ów stał bowiem przy koźle, oglądając się czujnie na wszystkie strony. Całą okolicę jaskrawo oświetlał księżyc.

W tym momencie zjawił się zdyszany Masa. Pojmując z twarzy Fandorina, że ten przystąpi wkrótce do działań rozstrzygających, przerzucił przez ramię fałszywy warkocz i zaszeptał gniewnie po japońsku:

– Ja interweniuję, kiedy stronnicy jego wysokości mikado zaczną pana zabijać. A kiedy pan sam zacznie zabijać stronników jego wysokości mikado, proszę na pomoc nie liczyć.

– Odczep się – odparł Erast Pietrowicz po rosyjsku. – Nie przeszkadzaj.

Z budynku doszedł zgłuszony krzyk. Dłużej zwlekać było nie sposób.

Inżynier przebiegł bezgłośnie do najbliższej latarni i skrył się za nią. Do stangreta miał jeszcze z dziesięć kroków.

Wyjąwszy z kieszeni zdobną monogramem papierośnicę, cisnął ją w drugą stronę.

Na ten dźwięk stangret drgnął i odwrócił się tyłem do latarni.

O to szło. W trzech susach Fandorin pokonał pozostałą przestrzeń, wskoczył na stopień bryczki i złapał przeciwnika za szyję. Gdy ten zwiotczał, inżynier ułożył go troskliwie na bruku, wzdłuż kół w pneumatykach.

Stąd dało się już rozpoznać szyld nad wejściem.

JOSIF BARANOW. ZŁOTO, SREBRO, BRYLANTY – przeczytał inżynier i mruknął:

– Nic nie rozumiem.

Przebiegł do wystawy, zajrzał – w głębi migało kilka elektrycznych latarek.

Wnętrze było ciemne, przemykały w nim bystre cienie. Raptem stanęło całe w nieznośnie rażącym pałaniu, na wszystkie strony bryznął ognisty deszcz, ukazując oszklone lady, krążących wzdłuż nich ludzi i drzwi sejfu, nad którymi schylał się człowiek z palnikiem acetylenowym – cudem techniki, jaki Erast Pietrowicz widział na ilustracji we francuskim przeglądzie.

Na podłodze, oparty o ścianę, siedział ktoś związany – z wyglądu nocny stróż: usta zaklejone plastrem, krew na rozbitej głowie, zbaraniały wzrok, wlepiony w lucyferyczny płomień.

– Proszę, jak nisko upadła japońska agentura! – syknął do podchodzącego kamerdynera Fandorin. – To już tak krucho w Japonii z groszem?

– Obrońcy jego wysokości mikado nie rabują – odparł Masa, podziwiając malownicze widowisko. – To kryminaryści, Moskiewscy Firuci – czytarem w kurierku; przyratują autem albo parokonnym worantem, bardzo rubią wynarazki. – Twarz Japończyka rozjaśnił uśmiech. – Doskonare! Mogę pomóc mojemu panu!

Erast Pietrowicz sam już pojął, że padł ofiarą pomyłki – zwyczajnych warszawskich bandytów na gościnnych występach w Moskwie wziął za dywersantów. Ileż zmarnowanego na darmo czasu!

Lecz czemuż to Brunet, pasażer z szóstego przedziału, w tak podejrzany sposób umykał z miejsca katastrofy?

Z bardzo prostej przyczyny, odpowiedział sobie inżynier. Przedwczoraj w Petersburgu dokonano nader śmiałego rabunku, o którym rozpisywały się wszystkie gazety. Ktoś w masce zatrzymał karetę hrabiny Woroncowej, złupił jaśnie wielmożność do cna i nagą, w samym kapeluszu, zostawił na drodze. Smaczku dodawał zajściu fakt, że tego akurat dnia hrabina, po kłótni z mężem przenosząc się do rodziców, w sekrecie zabrała ze sobą wszystkie klejnoty. Nie darmo, jak mówił Lisicki, lokatorzy willi zwali Bruneta „cwaną sztuką” – i w Pitrze się uwinął, i do Moskwy zdążył.

Gdyby nie gorycz rozczarowania i złość na samego siebie, Erast Pietrowicz ani by myślał mieszać się w kryminalne sprawki, lecz irytacja żądała wyładowania, a i żal było nocnego stróża: wezmą jeszcze i go zarżną!

– Bierz, kiedy zaczną wychodzić – szepnął słudze. – Ty jednego, ja drugiego.

Masa, oblizując się, skinął głową. Los jednak zrządził inaczej.

– Panowie, szucher! – rozdarł się ktoś w środku. Musiał dojrzeć za szybą dwa cienie.

W jednej chwil acetylenowe pałanie zgasło; miast niego z egipskich ciemności buchnął szkarłatem wystrzał.

Fandorin i Japończyk z idealną synchronizacją skoczyli w przeciwne strony. Z ogłuszającym trzaskiem sypnęła się witryna.

Ze sklepu strzelano nadal – już na wiwat.

– Który wyskoczy, twój – rzucił prędko inżynier. Zgięty, przeturlał się zręcznie przez osypany odłamkami parapet i rozpłynął w mrocznej głębi sklepu.

Rozległy się tam wrzaski, rosyjskie i polskie przekleństwa, dochodziły odgłosy krótkich, dźwięcznych razów, raz i drugi wnętrze rozjaśnił błysk strzału.

I oto z drzwi, z głową w ramionach, wyskoczył człowiek w kraciastej czapce. Masa podstawił mu nogę i obalił uciekiniera ciosem niżej potylicy. Zgrabnie związał go i odciągnął ku pojazdom, gdzie leżał już stłamszony przez inżyniera stangret.

Za moment przez witrynę prysnął kolejny złoczyńca i dał bez oglądania się nogę. Japończyk dogonił go bez trudu, złapał za przegub i leciutko obrócił: włamywacz skręcił się z jękiem.