– Czycho, czycho – namawiał jeńca Masa, raźno wiążąc mu rzemieniem napięstki do kostek.
Zaciągnął go do pozostałych i wrócił na pozycję wyjściową.
Rozróba w sklepie ustała. Dał się słyszeć głos Fandorina:
– Jeden, drugi, trzeci, czwarty… gdzie ten piąty… a, tutaj – to pięciu. Masa, ilu u ciebie?
– Trzech.
– Zgadza się.
Ze szczerzącego szklane szczerby prostokąta wysunął się Erast Pietrowicz.
– Leć do arsenału, sprowadź żandarmów. Tylko migiem, bo mi się ockną i cześć pieśni.
Sługa pognał w stronę Nowo-Basmannej.
Fandorin natomiast rozwiązał stróża i poklepał go lekko w policzki, żeby przyszedł do siebie. Ale stróż przyjść do siebie nie chciał: bełkotał, mrużył oczy, szarpała go czkawka. W języku medycznym zwie się to „szok”.
Erast Pietrowicz tak długo tarł mu skronie i naciskał splot nerwowy pod obojczykiem, że już zaczęli się ruszać ogłuszeni włamywacze.
Jeden, byczysko, choć ledwo pięć minut temu zainkasował pierwszorzędny cios obcasem w podbródek, siadł na podłodze i potrząsnął głową. Wypadło zostawić miotanego czkawką stróża i zaoferować przytomniejącemu repetę.
Ledwie ten zarył nosem w podłogę, wrócił do zmysłów drugi, zwinnie pełznąc na czworakach do wyjścia. Erast Pietrowicz pośpieszył za nim i ogłuszył go.
W kącie kokosił się trzeci, a i na ulicy, gdzie swoją ikebanę ułożył Masa, zaczęły się nieporządki: znać było w świetle latarni, jak stangret usiłuje rozsupłać zębami węzeł na łokciach wspólnika.
Fandorin pomyślał, że zaczyna przypominać cyrkowego żonglera, który podrzucił naraz za dużo piłek i nie wie teraz, jak sobie poradzić – co jedną podbije, reszta spada.
Skoczył w kąt. Ciemnowłosy bandyta (czy aby nie ów Józek?) nie tylko się ocknął, lecz zdołał wyciągnąć nóż. Bęc go, dla pewności poprawka. Leży.
I co sił do bryczek – póki nie rozlazła się tamta trójka.
Do licha, gdzież się podział Masa?
Jednakże kamerdyner Fandorina nie zdołał dotrzeć do podpułkownika Danilowa, bezradnie drepcącego ze swymi ludźmi pod gmachem Towarzystwa Warwaryńskiego.
Na pierwszym zaraz rogu rzucił mu się pod nogi ruchliwy człowieczek, inna dwójka przygniotła z góry, wyłamując mu ręce. Masa ryczał i starał się nawet gryźć, lecz skrępowano go mocno, profesjonalnie.
– Eustratpałyczu! Jeden jest! Te, chińczak, gadaj, żółtku, gdzie strzelanina?
Masa szarpnął za warkocz – peruka spadła mu z głowy.
– Przebieraniec! – zakrzyknął tryumfalnie tenże głos. – A ryj skośnooki, japoński! Eustratpałyczu, szpieg!
Podszedł jeszcze jeden, w melonie. Pochwalił:
– Zuchy.
Schylił się ku Masie.
– Zdróweczko, wasza japońska ekscelencjo. Jestem radca dworu Mylnikow, oddział specjalny departamentu policji. A twoje nazwisko, jak cię zwą?
Zatrzymany spróbował podstępnie wierzgnąć w radcowską goleń, lecz nie zdołał. Sykliwie zaklął po cudzoziemsku.
– I po cóż brzydkie słowa? – pouczył go Eustracjusz Pawłowicz z bezpiecznego dystansu. – Wpadłeś, to nie ćwierkaj. Jesteś przecież oficer sztabu generalnego, szlachcic? I ja jestem szlachcic. Pomówmy jak ludzie honoru. Co pan tu knuje? Co to za latanina, strzelanie? Poświeć no mi, Kasatkin.
W żółtym kręgu elektrycznego światła zjawiła się wykrzywiona złością wąskooka fizys, lśniący jeżyk na głowie.
– Toż to… dobry wieczór, panie Masa… – wymamrotał zdetonowany Mylnikow.
– Co się odwrecze! – zgrzytnął w odpowiedzi kamerdyner.
Zgłoska trzecia, w której Rybnikow wpada w sidła
W ostatnich miesiącach Wasyl Aleksandrowicz Rybnikow (obecnie Sten) żył gorączkowym, neurotycznym życiem, zaprzątnięty dzień w dzień setką spraw, na sen przeznaczając najwyżej dwie godziny (co zresztą wystarczało mu najzupełniej, budził się zawsze wesoły jak szczygieł). Lecz otrzymany nazajutrz po wybuchu na moście Tezoimienickim telegram gratulacyjny uwalniał byłego sztabskapitana od rutynowych prac, pozwalając mu skupić się bez reszty na dwóch głównych zadaniach, czy też – jak zwał je w duchu – „projektach”.
Wszystko, co należało do stadium wstępnego, świeżo upieczony korespondent Reutera wykonał w ciągu dwóch pierwszych dni.
Dla przygotowania głównego „projektu” (szło o przesyłkę znacznej partii jakiegoś towaru) dość było tylko wysłać odbiorcy o figlarnym imieniu Drozd pocztą miejską list, że proszę czekać na dostawę w ciągu jednego – dwóch tygodni, cała reszta zgodnie z umową.
„Projekt” drugoplanowy, lecz również dużej wagi, też nie wymagał większych starań. Po nadaniu wspomnianych już depesz do Samary i Krasnojarska Wasyl Aleksandrowicz zamówił w zakładzie dmuchania szkła dwie cienkie spiralki według przedstawionego szkicu, szepnąwszy w zaufaniu pracownikowi kantoru, że to składniki aparatury do pędzenia spirytusu na domowy użytek.
Siłą inercji lub, by tak rzec, jako pendant do ruchliwego petersburskiego życia, Rybnikow jeszcze dwa – trzy dzionki biegał po moskiewskich instytucjach wojskowych, gdzie wizytówka korespondenta otwierała mu dostęp do rozlicznych dobrze poinformowanych osobistości. Wiadomo przecież, jak ceni się u nas zagraniczną prasę. Samozwańczy reporter zebrał sporo ciekawych, a nawet na wpół poufnych informacji, które dzięki porównaniu i analizie zmieniały się w informacje całkiem już poufne. Wkrótce jednak Rybnikow spostrzegł się i przerwał owe wywiady. Wobec wagi powierzonych mu „projektów” były to wszystko niewarte ryzyka drobiazgi.
Siłą woli Wasyl Aleksandrowicz stłumił wypracowaną przez długi nawyk potrzebę aktywności i zmusił się, by więcej czasu spędzać w domu. Cierpliwość i konieczność bezruchu to ciężkie doświadczenie dla kogoś, kto nawykł ani minuty nie siedzieć na miejscu, lecz Rybnikow wyszedł zwycięsko i z tej próby.
Z człowieka energicznego przeobraził się błyskawicznie w sybarytę łażącego po mieszkaniu w szlafroku i godzinami tkwiącego w fotelu przy oknie. Nowy rytm jego życia godził się świetnie z obyczajami wesołych mieszkanek Saint-Saënsa, które wysypiały się do południa, aby do siódmej wieczór snuć się po domu w kapciach i papilotach. Wasyl Aleksandrowicz szybko nawiązał z panienkami wyborne stosunki.
Pierwszego dnia stroniły jeszcze od nowego mieszkańca i dlatego tylko z daleka robiły doń oko, lecz nader szybko rozeszły się słuchy, że to gach madame Beatrix i liryczne zakusy natychmiast ustały. Nazajutrz „Wasieńka” stał się już powszechnym ulubieńcem. Częstował panny czekoladkami, wysłuchiwał z zajęciem ich łgarstw, a do tego bębnił na pianinie, miłym, cokolwiek przesłodzonym tenorem wyśpiewując sentymentalne romanse.
Przestawanie z pensjonariuszkami było istotnie dla Rybnikowa ciekawe. Odkrył, że ich paplanina, jeśli dobrze nią pokierować, daje nie mniej korzyści niż ryzykowne bieganie po fałszywe wywiady. W postawionym na wysokiej stopie przedsiębiorstwie hrabiny Beauvaudois gościli panowie na stanowiskach. W salonie dyskutowali często na tematy służbowe, a i potem, rozkrochmaliwszy się w gabinetach, rzucali nieraz wysoce interesujące uwagi. Rzecz jasna, byli pewni, że nierozgarnięte panienki nic tak czy owak nie pojmą. Te zaś, co prawda, nie dorównywały rozumem Sofii Kowalewskiej *, lecz miały znakomitą pamięć i nader lubiły plotki.
W ten sposób herbatki przy pianinie nie tylko pomagały Wasylowi Aleksandrowiczowi zabijać czas, ale i dostarczały mu masę ciekawych informacji.