Niestety, w pierwszym okresie dobrowolnego sztabskapitańskiego pustelnictwa wyobraźnię panien bez reszty zaprzątnęła sensacja, którą huczała cała dawna stolica. Policja nakryła wreszcie sławetną szajkę „filutów”. W Moskwie pisano i mówiono o tym więcej niż o Cuszimie. Wiadomo było, że dla schwytania bezczelnych rabusiów przysłano oddział specjalny najlepszych petersburskich agentów – wielki wstyd dla moskwian.
O rudej Manon, zwanej Biszkopt, wiedziano, że chadzał do niej jeden z „filutów”, urodziwy Polak, istny chłopak jak malowanie. Stąd teraz Biszkopt nosiła się na czarno i stroiła zagadkowe miny. Inne dziewczęta zazdrościły jej.
W owych dniach Wasyl Aleksandrowicz nieraz chwytał się na tym, iż wraca myślą do sąsiadki z przedziału, być może dlatego, że Lidina była całkowitym przeciwieństwem uczuciowych, lecz i prostackich mieszkanek Saint-Saënsa. Stawało mu przed oczyma, jak Glikeria Romanowna rzuca się do hamulca bezpieczeństwa lub jak blada, z zagryzioną wargą, przewiązuje skrawkiem sukni rozdartą tętnicę na nodze rannego.
Dziwiąc się samemu sobie, pustelnik odpędzał te obrazy: nie miały żadnego związku z jego życiem i obecnymi sprawami. Dla zażycia ruchu wyprawiał się na spacery po bulwarach – do soboru Chrystusa Zbawiciela i z powrotem. Moskwę Wasyl Aleksandrowicz znał niezbyt dobrze i dlatego zdziwił się srodze, spojrzawszy na tabliczkę z nazwą ulicy, odchodzącej w skos i ku górze od sławnego soboru. Nazywała się Ostożenka. „Dom Bomsego na Ostożence” – usłyszał jakby na jawie Wasyl Aleksandrowicz miękki, z petersburska akcentujący spółgłoski tembr głosu. Przeszedł się po asfaltowanej, zabudowanej ładnymi domami ulicy, lecz wkrótce opamiętał się i zawrócił.
A jednak odtąd weszło mu w nawyk, by doszedłszy do końca podkowy bulwarów, robić pętlę po Ostożence. Mijał też kamienicę czynszową Bomsego, szykowną, trzypiętrową. Z braku zajęcia popadł w niezwykłe dla siebie gapiostwo. Toteż zerkając na wąskie, wiedeńskie okna, pozwalał wręcz sobie nieco pomarzyć o tym, do czego nie doszło i dojść nie mogło.
No i wymarzył swoje.
Piątego dnia spacerów, kiedy rzekomy reporter, postukując laseczką, schodził Ostożenka w stronę Leśnego Przejazdu, zawołano z dorożki:
– Wasylu Aleksandrowiczu! To pan? Głos był dźwięczny, radosny.
Rybnikow zamarł, klnąc w duchu swą lekkomyślność, odwrócił się z wolna i udał zdziwienie.
– Gdzież pan zniknął? – szczebiotała z ożywieniem Lidina. – Jak panu nie wstyd? A obietnica? Czemu pan w cywilu? Piękny garnitur! O wiele w nim panu lepiej niż w tym okropnym mundurze. Co z planami?
To ostatnie pytanie zadała już szeptem, zeskoczywszy na chodnik. Wasyl Aleksandrowicz delikatnie uścisnął wąską dłoń w jedwabnej rękawiczce. Był zmieszany, co przytrafiało mu się nadzwyczaj rzadko, a nawet, rzec można, nigdy.
– Kiepsko – wymruczał wreszcie. – Muszę się ukrywać. Dlatego jestem w cywilu… Z tego też powodu nie przyszedłem. Ode mnie teraz, wie pani, najlepiej trzymać się z dala.
Dla większego efektu Rybnikow obejrzał się przez ramię i zniżył głos.
– Proszę jechać do siebie, a ja pójdę w swoją stronę. Po co zwracać powszechną uwagę?
Na obliczu Glikerii Romanowny odmalował się przestrach, lecz nie ruszyła z miejsca. Obejrzała się także i szepnęła mu wprost do ucha:
– Sąd wojenny, prawda? I co? Ciężkie roboty… czy gorzej?
– Gorzej. – Odsunął się trochę. – Lecz cóż robić? Sam jestem sobie winien. Pod każdym względem. No cóż, Glike – rio Romanowno, najdroższa, już sobie pójdę.
– Za nic w świecie! Mam porzucić pana w nieszczęściu? Musi pan potrzebować pieniędzy! Znajdą się. Kryjówki? Coś się wymyśli. Boże, co za nieszczęście! – I w oczach damy zabłysły łzy.
– Nie, dziękuję. Mieszkam u… ciotki, siostry nieboszczki mamy. Na niczym mi nie zbywa. Proszę, jaki jestem elegant. Doprawdy, patrzą na nas.
Lidina wzięła go za łokieć.
– Ma pan rację. Proszę wsiąść, pojedziemy.
I na nic niepomna, pociągnęła go – już wiedział, że sprzeciw jest daremny. Rzecz osobliwa: żelazna wola Wasyla Aleksandrowicza nie tyle osłabła, ile jakby na moment usunęła się na bok – jego noga sama stanęła na stopniu.
Ruszyli przez Moskwę, rozmawiając, o czym popadnie. Podniesiona buda dorożki nadawała najniewinniejszym tematom trwożącą Rybnikowa intymność. Wielokrotnie podejmował twardą decyzję, że na pierwszym skrzyżowaniu wysiądzie, lecz jakoś się nie składało. Lidiną zaś nade wszystko niepokoiło jedno: jak pomóc biednemu zbiegowi, nad którym zawisł bezlitosny miecz praw wojennych.
Gdy Wasyl Aleksandrowicz pożegnał się wreszcie, wypadało mu obiecać, że zjawi się jutro na bulwarze Preczystieńskim. Lidina znów będzie jechać fiakrem, ujrzy go niby przypadkiem, zawoła, a on się przysiadzie. Nic podejrzanego. Zwykła uliczna scenka.
Składając obietnicę, Rybnikow był pewien, że jej nie dotrzyma. Lecz nazajutrz z wolą żelaznego człowieka zaszedł ten sam, co poprzednio, niewyjaśniony fenomen.
Punktualnie o piątej nogi same zaniosły korespondenta na wyznaczone miejsce i spacer się powtórzył. To samo zdarzyło się następnego dnia i jeszcze kolejnego.
W ich stosunkach nie było nawet cienia flirtu. O to Rybnikow dbał jak najsurowiej. Żadnych aluzji, spojrzeń, czy, broń Boże, westchnień. Rozmowy po większej części były poważne, a ich ton bynajmniej nie taki, jakim mężczyźni zabawiać zwykli piękne damy.
– Dobrze mi z panem – przyznała kiedyś Lidina. – Niepodobny pan jest do innych. Nie stara się imponować, nie mówi komplementów. Czuje się, że dla pana nie jestem istotą płci żeńskiej, lecz człowiekiem, osobą. Ani myślałam, że zdołam się zaprzyjaźnić z mężczyzną i że to aż tak miłe!
W wyrazie jego twarzy musiała widać zajść zmiana, gdyż Glikeria Iwanowna poczerwieniała i zawołała z poczuciem winy:
– Ach, cóż ze mnie za egoistka! Myślę tylko o sobie, a pan jest na skraju przepaści.
– Tak. Na samym skraju – wyszeptał głucho Wasyl Aleksandrowicz, i w jego ustach zabrzmiało to tak prawdziwie, że w oczach Lidinej znów zakręciły się łzy.
Glikeria Romanowna myślała teraz o biednym Wasi (zwąc go tak tylko w duchu) cały czas – i przed spotkaniami, i potem. Jak mu pomóc? Jak go poratować? Jest taki niepewny siebie, bezbronny. Niestworzony do służby wojskowej. Cóż to za bzdura wciskać kogoś takiego w oficerski mundur! Starczy wspomnieć, jak on w tym stroju wyglądał! No cóż, zgubił jakieś rysunki, wielka mi rzecz! Wojna rychło się skończy i nikt o tych papierzyskach nie wspomni, a życie przyzwoitego człowieka będzie złamane na zawsze.
Na każde ze spotkań zjawiała się uskrzydlona nowym planem ratunku. To proponowała, by zatrudnić zręcznego kreślarza, który wykona kubek w kubek takie same rysunki, to rozważała zwrócenie się o pomoc do swego dobrego znajomego – wysoko postawionego generała żandarmerii, który nie ośmieli się odmówić.
Za każdym jednak razem Rybnikow sprowadzał rozmowę na ogólniejsze tematy. O sobie mówił skąpo i niechętnie. Lidina miała wielką ochotę dowiedzieć się, gdzie i jak spędził dzieciństwo, lecz Wasyl Aleksandrowicz opowiedział tylko, że jako mały chłopiec lubił chwytać ważki, by potem puszczać je z wysokiego urwiska i patrzeć, jak kreślą ostre zygzaki nad pustką. Lubił też naśladować głosy ptaków. I rzeczywiście, tak wiernie naśladował głos kukułki, sroki i sikory, że Glikeria Romanowna zaklaskała w ręce.
Piątego dnia spacerów Rybnikow wracał do siebie w szczególnej zadumie. Po pierwsze dlatego, że do przejścia obu „projektów” w decydującą fazę pozostała mniej niż doba. Po wtóre, bo wiedział: to rendez-vous było ostatnie.
Glikeria Romanowna była tego dnia wyjątkowo miła. Przyszły jej do głowy dwa naraz plany ratunku. Jeden wspomniany już, z generałem żandarmerii, i drugi, który upodobała sobie szczególnie – ucieczki za granicę. Z zapałem wyliczała zalety tego pomysłu, wciąż doń wracając, choć Rybnikow od razu orzekł, że nic z tego: aresztują go na granicy.