Выбрать главу

Było to przykre, lecz nie katastrofalne.

Po pierwsze, pozostał eserowiec Łagin, zwany Drozdem, a tuż pod jego bokiem Ochrana miała swą wtyczkę. Po drugie, opodal przechowalni zastawiono zasadzkę, z którą Erast Pietrowicz wiązał szczególne nadzieje, gdyż rzecz przedsięwzięta została bez Mylnikowa, siłami żandarmerii kolejowej.

Pracownik przechowalni odebrał od inżyniera nader szczegółowy instruktaż: gdy tylko pojawi się „oficjalista” czy okaziciel wiadomych kwitów, on ma nacisnąć specjalnie zainstalowany guzik. Z sąsiedniej izby, gdzie dyżurował patrol, dowódca nie zwlekając zadzwoni do Erasta Pietrowicza i w zależności od rozkazu albo dokona aresztowania, albo prowadzić będzie skrytą obserwację przez wizjer aż do przybycia filerów w cywilu. A już pracownik ma zadbać, żeby nie wydać bagażu zbyt szybko.

– Tak się go capnie, makaka skośnookiego – podsumował Mylnikow, ścisnąwszy krzepką garścią powietrze.

Zgłoska siódma, w której wychodzi na jaw, że nie wszyscy Rosjanie wielbią Puszkina

Kilka dni przed długo oczekiwanym dwudziestym piątym maja moskiewskie życie Wasyla Rybnikowa wzbogacił epizod mało ważny na tle późniejszych wydarzeń, lecz pominięcie go byłoby nieoględne.

Zdarzyło się to w czasie, gdy zbiegłego sztabskapitana dręczyła bezczynność, która, jak wyżej wspomniano, skłoniła go wręcz do pewnych postępków nie w jego stylu.

W jednej z wolnych chwil wyprawił się do biura adresowego, mieszczącego się w zaułku Gniezdnikowskim, i jął poszukiwać informacji o pewnej interesującej go osobie.

Nabyć dwukopiejkowego blankietu kwerendy Rybnikow ani myślał, a miast tego, okazując znawstwo psychologii, wszczął intymną rozmowę z kancelistą. Wyjaśnił, że poszukuje dawnego kolegi nieboszczyka ojca. Przed laty stracił go z oczu i, w pełni świadom całej złożoności zadania, gotów jest opłacić mozolną pracę według taryfy specjalnej.

– Bez kwitu? – zapytał urzędnik, uniósłszy się nieco nad kontuarem, by się upewnić, że w biurze nie ma innych klientów.

– Ma się rozumieć. Na co mi on? – Żółtobrązowe oczy patrzyły prosząco, palce jakby mimochodem obracały całkiem pękaty portfelik. – Tylko najpewniej ten ktoś nie mieszka obecnie w Moskwie.

– To nic takiego. Jeśli taryfa specjalna – nic nie szkodzi. O ile pański znajomy jest jeszcze na służbie państwowej, mam tu spisy wszystkich resortów. Ale jeśli przeszedł na emeryturę, to, rzecz jasna, będzie trudniej.

– Urzęduje, urzęduje! – zapewnił kancelistę Rybnikow. – I to w niezłej randze. Może nawet generalskiej. Z ojczulkiem nieboszczykiem byli razem w służbie dyplomatycznej, ale potem, jak słyszałem, przeszedł czy to do departamentu policji, czy też korpusu żandarmów, i nie wrócił już na poprzednie stanowisko. – I delikatnie umieścił na kontuarze dwa papierowe rubelki.

Zabrawszy pieniądze, urzędnik przytaknął wesoło:

– A jakże, często bywa, że z dyplomatów robią się żandarmi, jak też na odwrót. Taka służba. Jak jego nazwisko, godność? Ile latek raczy sobie liczyć?

– Erast Pietrowicz Fan-do-rin. Lat ma teraz bodaj czterdzieści osiem czy dziewięć, a mówiono mi, że mieszka w Sankt Petersburgu. Ale to nie jest pewne.

Magik od adresów na długo zarył się w opasłe, poszarpane księgi. Co jakiś czas informował:

– Do Ministerstwa Spraw Zagranicznych taki się nie zalicza… Do sztabu Korpusu Żandarmów nie. Do gubernialnej żandarmerii nie. Do kolejowej nie. Do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych… jest Ferendiukin, jest Fieduł Charitonowicz, naczelnik magazynu dowodów rzeczowych policji śledczej… Może ten?

Rybnikow pokręcił głową.

– A gdyby spojrzał pan w Moskwie? Coś mi świta, że pan Fandorin był z Moskwy i długo tu mieszkał.

Dodał jeszcze rubla, lecz urzędnik z godnością pokręcił głową.

– Informacje z miasta Moskwy dwie kopiejki. Nie trzeba, to należy do moich obowiązków. A i sprawa na jedną chwilę. – I w rzeczy samej wkrótce oznajmił: – Nie ma takiego, nie zamieszkuje i nie służy. Można oczywiście przejrzeć minione lata, ale to już w trybie wyjątkowym.

– Po pół rubla za rok – odrzekł pojętny klient: mieć z takim sprawę – czysta przyjemność.

Tu poszukiwania się przeciągnęły. Urzędnik brał tom za tomem spisy roczne, wracając z dwudziestego wieku w dziewiętnasty i grzęznąc coraz głębiej w złożach przeszłości.

Wasyl Aleksandrowicz pogodził się już z porażką, gdy naraz kancelista krzyknął:

– Jest! Proszę, w księdze za rok 1891. Czyli od pana, e-e-e, siedem rubli. I przeczytał: – „E. P. Fandorin, rad. st., urz. do spec. porucz. przy mosk. gen. gub., Mała Nikitska, ofic. kam. p. Ewert-Kołokolcowa”. No, jeśli pański znajomy już przed czternastu laty osiągnął takie stanowisko, teraz musi być już jak nic ekscelencją. Aż dziw, że nie figuruje w spisach ministerialnych.

– Owszem – przyznał Rybnikow, z roztargnieniem odliczając wystające z portfela czerwone papierki.

– Mówi pan, że w departamencie policji albo żandarmerii – uśmiechnął się chytrze urzędnik. – A u nich tam, wie pan przecież, jak bywa, niby jest człowiek, i nawet wysokiej rangi, a dla publiki jakby go nie było.

Klient zamrugał i ożywił się.

– Otóż to! Wspominał ojczulek, że Erast Pietrowicz i w ambasadzie służył w tajnym referacie.

– No i widzi pan. A wie pan co? Mam tu w sąsiedztwie, przy Małym Gniezdnikowskim, kuma. Służy w policyjnym telegrafie. Ze dwadzieścia lat już tam siedzi. Zna wszystkie znaczne osoby.

Tu nastąpiła pauza retoryczna, lecz nader krótka, bo Rybnikow rzucił szybko:

– I dla pana, i dla pańskiego kuma po czerwońcu.

– Ej ty, gdzie? – huknął urzędnik na wsuwającego się w drzwi chłopinę. – Nie widzisz, że wpół do drugiej? Obiad. Przyjdź za godzinę! A pan, łaskawco (to już do Wasyla Aleksandrowicza, szeptem) raczy spocząć. Ja migiem…

Czekać w biurze Rybnikow, oczywiście, nie zamierzał. Zaczekał na zewnątrz, skrywszy się w bramie. Jeszcze czego. Może ten Akakij Akakijewicz * nie taki zwykły, jak się zdaje.

Ostrożność jednakże była zbędna.

Po kwadransie urzędnik wrócił, sam i bardzo kontent.

– Znakomita persona. Jak to mówią, szeroko znana w wąskich kręgach – oznajmił wynurzającemu się z boku Rybnikowowi. – Pantielej Iljicz mnóstwo o pańskim Fandorinie naopowiadał! Wielka to była, jak się okazuje, postać – kiedyś, w Dołgorukowowskich czasach.

Słuchając relacji o byłej chwale wicegubernatora, Wasyl Aleksandrowicz pojękiwał i klaskał w dłonie, lecz główna niespodzianka czekała go pod koniec.

– Ma pan szczęście – rzekł urzędnik i z emfazą cyrkowego sztukmistrza rozłożył ręce. – Pański Fandorin jest w Moskwie. Przybył z Pitra. U Pantieleja Iljicza bywa dzień w dzień.

– W Moskwie?! – krzyknął Rybnikow. – Co pan? Istotnie, co za szczęście. Nie wie pan, czy na długo?

– Nie wiadomo. Sprawa z tych najważniejszych, wagi państwowej, a jaka mianowicie, Pantielej Ilicz nie powiedział, a i ja nie pytałem. Nie na mój ani pański to rozum rzeczy.

– Ano tak. – Oczy Rybnikowa prześliznęły się po twarzy rozmówcy z pewnym szczególnym wyrazem i ledwie zauważalnie zmrużyły. – Nie mówił pan kumowi, że Erasta Pietrowicza poszukuje znajomy?

– Nie, niby sam przez się byłem ciekaw.

Nie łże, ocenił Wasyl Aleksandrowicz, postanowił zatrzymać sobie oba czerwonce. I jego wzrok znów stał się zwyczajny, otwarty. Tak oto kancelista nie poznał nawet, że jego marne życie wisiało dopiero co na cienkim, cieniutkim włosku.

вернуться

* Drobny urzędnik, bohater opowiadania Mikołaja Gogola Płaszcz (przyp. tłum.).