– I świetnie, że pan nie mówił. Zrobię mu niespodziankę przez pamięć o nieboszczyku tacie. Toż się Erast Pietrowicz ucieszy! – Rybnikow promieniał.
Lecz gdy wyszedł, twarz mu zadrgała nerwowo.
Było to tegoż dnia, kiedy Glikeria Romanowna zjawiła się na spotkanie z nowym pomysłem ratunku: poprosić o pomoc dobrego znajomego, naczelnika moskiewskiego zarządu żandarmerii, generała Szarma. Lidina zapewniała, że Konstanty Fiodorowicz to w pełnej harmonii z nazwiskiem przemiły staruszek, i niczego jej nie odmówi.
– A cóż to da? – dystansował się Rybnikow. – Miła moja, przecież jestem przestępcą państwowym. Zgubiłem tajne dokumenty i zdezerterowałem. W czym może tu pomóc pani generał?
Ale Glikeria Romanowna zakrzyknęła gorąco:
– Co pan mówi! Konstanty Fiodorowicz sam wyłożył mi kiedyś, ile zależy od urzędnika, któremu powierzone jest prowadzenie sprawy. Może skierować ją w złą i w dobrą stronę. Ach, gdyby tak wybadać, kto się panem zajmuje…
I tu, pod wpływem nagłego impulsu, Wasyl Aleksandrowicz wypalił:
– A ja wiem. I pani go widziała. Pamięta pani, koło mostu? Taki wysoki pan o siwych skroniach?
– Elegancki, w jasnym angielskim palcie? Pamiętam. Bardzo postawny mężczyzna.
– Nazywa się Fandorin, Erast Pietrowicz. Po moją duszę przybył specjalnie z Petersburga. Na Boga, nie trzeba niczyjego wstawiennictwa. Tylko ściągnie pani na siebie podejrzenie, że ukrywa dezertera. Ale gdyby tak spróbować ostrożnie, między wierszami, dowiedzieć się, co to za człowiek, jaki ma styl życia, jaki charakter – to mogłoby mi pomóc. Tu ważny jest byle drobiazg. Tylko trzeba działać subtelnie.
– Nie mężczyznom uczyć nas subtelności – wzgardliwie odpaliła Lidina, rozważając już, jak wziąć się do dzieła. – Da się zrobić, tylko co nagle, to po diable.
Zamiast dziękować, Rybnikow spojrzał tak, że zrobiło jej się gorąco. Jego żółte oczy nie były już dla niej kocie, jak sądziła w pierwszych chwilach znajomości. Określała je w duchu jako mlecznokawowe i uznała za wielce wyraziste.
– Istna z pani łabędź-carówna – uśmiechnął się. – „Łabędzica się odzywa: «Gadka owa jest prawdziwa, Znam ten dziw i wszystko zrobię, by się móc przysłużyć tobie» *”.
Glikeria Romanowna zmarszczyła nosek.
– Puszkin! Nie cierpię go!
– Jakże? To nie wszyscy Rosjanie uwielbiają Puszkina?
Rybnikow połapał się, że w zdumieniu wyraził się niezbyt zgrabnie, ale Lidina przeszła nad dziwnym zdaniem do porządku.
– Jak on mógł napisać: „Twą zgubę, twoich dzieci zgon z uciechą bezlitosną widzę”? Co to za poeta, którego cieszy śmierć dzieci! Ładna mi „szczęśliwa gwiazda nad ojczyzną”!
Po czym rozmowa porzuciła temat serio na rzecz poezji rosyjskiej, którą Rybnikow znał wcale dobrze. Zwierzył się, że skłonił go do niej w dzieciństwie ojciec, gorący wielbiciel Puszkinowskiej liry.
A potem nastąpił dwudziesty piąty maja i nieistotna rozmowa wyleciała Wasylowi Aleksandrowiczowi z głowy – nadeszły ważniejsze sprawy.
„Marionetkom” polecono zabrać bagaż z przechowalni tuż przed wyjazdem, o świcie. Pocztowiec obszyje trzy skrzynki w płótno, opieczętuje lakiem i ukryje pośród przesyłek – to najlepsze miejsce. Most miał jeszcze łatwiej, bo Wasyl Aleksandrowicz zrobił za niego połowę roboty: jadąc w furgonie przesypał melinit do ośmiu tekturowych pudełek i każde owinął czarnym jak antracyt papierem.
Jechać mieli obaj tym samym ekspresem wschodnim, tylko Most trzecią klasą za ulgowym biletem służbowym, a Tunel w wagonie pocztowym. Potem ich drogi się rozejdą. Pierwszy przesiądzie się w Syzraniu na pociąg towarowy, już nie w roli pasażera, lecz na parowóz, i na środku Wołgi ciśnie pudełka w palenisko. Drugi natomiast podąży dalej, do samego Bajkału.
Dla porządku Rybnikow postanowił osobiście dopilnować, czy agenci zabiorą bagaż – nie pokazując się im, oczywista, na oczy.
Gdy noc zbladła, wyszedł z pensjonatu ubrany à la „szary człowiek”. Zmięty kaszkiecik, pod marynarczyną rubaszka.
Spojrzał krótko na różowiejący skraj nieba i, wchodząc w rolę, kundlim truchtem podrałował przez zaułek Czystoprudny.
Simo-no-ku
Zgłoska pierwsza, w której z niebios sypią się żelazne gwiazdy
Skoro mniemany Japończyk zdołał się wymknąć, a Drozda pilnowała moskiewska Ochrana, wszystkie swoje wysiłki skupili petersburżanie na przechowalni. Bagaż złożono na dobę, co nasuwało wniosek, że wkrótce, zapewne przed południem, ktoś się po niego zjawi.
Fandorin i Mylnikow urządzili kocioł jeszcze pod wieczór. Jak już wspomniano, tuż obok przechowalni bagażu dyżurowali kolejowi żandarmi. Po placu dworcowym łazili na zmianę Mylnikowowscy filerzy, więc kierujący operacją ulokowali się z komfortem w biurze usług pogrzebowych Lapunowa, mieszczącym się naprzeciw stacji. Widok stamtąd był znakomity, a bardzo à propos okazała się witryna z amerykańskiego szkła, żałobnie przydymionego i przepuszczającego światło tylko w jedną stronę.
Lampy na wszelki wypadek nie zapalali, a i nie było szczególnej potrzeby: opodal paliła się uliczna latarnia. Wolno pełzły nocne godziny.
Od czasu do czasu dzwonił telefon: podkomendni raportowali, że sieć rozpięta, wszyscy na miejscach i zachowują czujność.
Sprawy służbowe Erast Pietrowicz i Eustracjusz Pawłowicz już wyczerpali, a rozmowa na oderwane tematy się nie kleiła. Partnerów dzieliła zbyt wielka różnica zainteresowań.
Inżynier znosił to lepiej, milczenie mu nie ciążyło, ale radca dworu aż się skręcał.
– Hrabiego Loris-Mielikowa raczył pan znać? – zapytał.
– Owszem – odpowiedział Fandorin. – Zdarzyło się.
– Jak mówią, wielkiego rozumu był człowiek, pewno dlatego, że Ormiaszka.
Milczenie.
– Do czego zmierzam. Opowiadano mi, że jaśnie oświecony przed swoją dymisją długo rozmawiał z Aleksandrem Trzecim w cztery oczy, robił różne proroctwa i napierał na konstytucję, ulżenie mniejszościom i w polityce zagranicznej. Nieboszczyk cesarz, jak wiadomo, rozumem nie grzeszył. Potem opowiadał ze śmiechem: „Loris mnie usiłował straszyć – wyobrażacie sobie? – Japonią. Żebym ja się jej bał”. To w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku, kiedy nikt się z Japonią nie liczył. Słyszał pan tę anegdotę?
– A ja-akże.
– Oto jacy za cara oswobodziciela ministrowie byli. Ananasowi Trzeciemu na dworze zawadzali. A już co do jego synka, Nikołaszy, aż szkoda gadać. Zaiste powiedziano: „Zechce ukarać, rozum odbierze”. No, mów pan coś! Ja szczerze, z duszy. Serce za Rosję się kraje.
– J-jasne – sucho zauważył Fandorin.
Zbliżeniu nie posłużył nawet wspólny posiłek, tym bardziej że każdy jadł swoje. Mielnikowowi filer dostarczył karafeczkę jarzębiaku, słoninę z papryką i korniszony. Inżyniera japoński sługa ugościł ryżowymi chlebkami z siekanym surowym śledziem i marynowaną rzodkwią. Z obydwu stron nastąpiły szczere zaproszenia do poczęstunku, równie szczerze odrzucone. Po zakończeniu posiłku Erast Pietrowicz zapalił holenderskie cygaro, Eustracjusz Pawłowicz jął ssać eukaliptusowe landrynki na nerwy.
Wreszcie zgodnie z porządkiem natury nadszedł ranek.
Na placu zgasły latarnie, nad wilgotną jezdnią zakłębił się opar, przeszywany skośnymi promieniami słońca. Pod oknem biura zakładu pogrzebowego, na chodniku, zaczęty skakać wróble.
– To on! – półgłosem powiedział Fandorin, ostatnie pół godziny ani na chwilę nie odrywający się od lornetki.