Выбрать главу

– Kto?

– Nasz. Dz-dzwonię do żandarmów.

Mylnikow powiódł wzrokiem za kierunkiem inżynierskich szkieł, przypadł do swoich.

Przez szeroki, prawie bezludny plac drobił człowieczek w naciągniętym na uszy kaszkiecie.

– Jak nic on! – drapieżnie wyszeptał radca dworu i wykonał nieprzewidziany planem forteclass="underline" wysunął się przez lufcik i dmuchnął ogłuszająco w gwizdek.

Erast Pietrowicz zastygł z tubką telefoniczną w ręce.

– Czyś pan sfiksował?

Tryumfalnie wyszczerzywszy zęby, Eustracjusz Pawłowicz rzucił przez ramię:

– A coś pan myślał, że Mylnikow kolejarzom całą sławę odda? Tu mi wyrośnie!… Mój Japoniec, mój!

Z czterech rogów placu ku kusemu człowieczkowi zbiegała się czwórka filerów. Gwizdali pełną piersią, drąc się groźnie:

– Stój!

Szpieg usłuchał, przystanął. Rozejrzał się na wszystkie strony. Upewnił się, że uciekać nie ma gdzie, lecz jednak pobiegł w ślad za pustym porannym tramwajem, z wizgiem toczącym się w stronę Zacepy.

Biegnący z naprzeciwka filer uznał, że odgadł zamiar wroga – rzucił się ku wagonowi i ciężko wskoczył na przednią platformę.

W tejże chwili dopadł tramwaju i Japończyk, nie wlazł jednak do wnętrza: podskoczył w biegu, złapał za szczebel bocznej drabinki i raz – dwa znalazł się na dachu.

Agent, który wpadł do wagonu, zaczął się miotać pośród ławek, zachodząc w głowę, gdzie zniknął zbieg. Pozostała trójka krzyczała, machała rękami, lecz nie pojmował ich gestykulacji, odstęp zaś między pogonią a tramwajem stopniowo rósł.

Spod dworca na osobliwy spektakl gapili się widzowie: odjeżdżający, odprowadzający, dorożkarze.

Wtem Eustracjusz Pawłowicz niemal do pasa wychylił się z lufcika i głosem trąby jerychońskiej ryknął:

– Zatrzymaj tramwaj, idioto!

Czy filer dosłyszał ryk naczelnika, czy też sam ruszył rozumem – dość, że skoczył ku motorniczemu i zaraz zapiszczały hamulce, tramwaj zwolnił, a zostający w tyle filerzy jęli szybko zmniejszać dystans.

– Akurat uciekniesz! – z satysfakcją skonstatował Mylnikow. – Na moich orłów nie ma sposobu. Każdy z nich wart tuzina pańskich kolejowych jełopów.

Tramwaj nie zatrzymał się jeszcze, wciąż zgrzytał po szynach, a już drobna postać w marynareczce przebiegła po dachu, odbiła się nogą, zrobiła niebywałe salto i wylądowała precyzyjnie na kiosku z gazetami, stojącym na rogu placu.

– Akrobata! – jęknął Eustracjusz Pawłowicz.

Fandorin zaś wymamrotał jakieś krótkie, najwyraźniej nierosyjskie słowo i przylgnął do okularów lornetki.

Zadyszani filerzy okrążyli drewnianą budkę. Zadarłszy głowy, machali rękami, coś krzyczeli. Do zakładu pogrzebowego donosiło się tylko: „…mać,…mać,…mać!”.

Mylnikow chichotał z emocji.

– Jak kot na płocie! Wpadł!

Nagle inżynier wykrzyknął:

– Shuriken!

Rzuciwszy lornetkę, wyskoczył na ulicę i zawołał na cały głos:

– Uwaga! Ale za późno.

Cyrkowiec na dachu, obracając się wokół własnej osi, wykonał cztery błyskawiczne ruchy na wszystkie cztery strony, błogosławiąc jakby filerów. Jeden po drugim, niby zrąbane, Mylnikowowskie orły zwaliły się na jezdnię.

W następnej sekundzie szpieg miękko jak kot zeskoczył w dół i pomknął ulicą ku rozwartej nieopodal bramie.

Inżynier rzucił się w pogoń. Radca dworu, otrząsnąwszy się z szoku, pędził za nim.

– Co to było? Co to? – krzyczał.

– Pryśnie! – wystękał Erast Pietrowicz.

– Ja mu prysnę!

Mylnikow wyrwał spod pachy rewolwer i jak prawdziwy mistrz otwarł ogień w biegu. Eustracjusz Pawłowicz miał podstawy chlubić się celnością. Ruchomy cel trafiał zwykle z pięćdziesięciu kroków pierwszą kulą, lecz tu wywalił cały bębenek, a trafić nie zdołał. Piekielny Japończyk biegał dziwnie: to ukośnymi susami, to zygzakami – i trafże takiego.

– Zaraza! – Mylnikow szczęknął kurkiem w wystrzeloną łuskę. – No, co jest, wal pan!

– B-bezcelowe.

Na palbę z budynku dworca wypadli tkwiący tam w zasadzce żandarmi. Wśród publiczności wszczęła się panika – krzyczano, przepychano się, wymachiwano parasolami. Z paru stron rozległy się gwizdki stójkowych. Tymczasem zbieg znikł już w bramie.

– Zaułkiem, zaułkiem! – Fandorin wskazał żandarmom drogę. – Od lewej.

Niebieskie mundury pognały obiec dom, Mylnikow, klnąc straszliwie, wspinał się po schodach pożarowych na dach, a Erast Pietrowicz przystanął i sceptycznie pokręcił głową.

W dalszych poszukiwaniach nie brał udziału. Popatrzył, jak mrowią się żandarmi i policjanci, posłuchał dochodzących z góry wrzasków Eustracjusza Pawłowicza i skierował się z powrotem na plac.

Pod kioskiem z gazetami tłoczyli się gapie, migała biała czapka cyrkułowego.

Podchodząc, inżynier usłyszał wibrujący starczy głos, wieszczący słuchaczom:

– Mówi proroctwo: sypną się z niebios gwiazdy żelazne i porażą grzeszników…

Erast Pietrowicz rzucił posępnie cyrkułowemu:

– Zabrać publiczność.

I chociaż był po cywilnemu, policjant pojął z jego tonu, że ten człowiek ma prawo rozkazywać, i zadął natychmiast w gwizdek.

Przy akompaniamencie srogich: „Rozejść się! Gdzie leziesz?”, Fandorin obszedł pobojowisko.

Wszyscy czterej agenci byli martwi. Leżeli w jednakowej pozie, na wznak. Każdemu z czoła, głęboko wbita w kość, sterczała żelazna gwiazdka o ostrych, błyszczących szpicach.

– Boże Święty! – przeżegnał się Eustracjusz Pawłowicz, który właśnie się zjawił.

Chlipnął, i przysiadł w kucki, chcąc wyciągnąć blaszkę z martwej głowy.

– Nie dotykać! Krawędzie są nasączone trucizną.

Mylnikow cofnął rękę.

– Co to za diabelstwo?

– To shuriken albo siarinken. Broń miotana „skradaczy”. Jest w Japonii taka sekta dziedzicznych szpiegów.

– Dziedzicznych? – zamrugał gwałtownie radca dworu. – To coś jak z naszym Rykałowem z pionu dochodzeniowego? Już jego pradziad służył w Tajnej Kancelarii za Katarzyny Wielkiej.

– Tak jakby. Dlatego wlazł na ten kiosk.

Tę ostatnią replikę Erast Pietrowicz skierował do siebie, lecz Mylnikow podchwycił:

– Czemu?

– Żeby rzucać do nieruchomych celów. A pan: „K-kot na płocie”. No i wyłamali panu, Mylnikow, sztachety.

– Co tam sztachety. – Po policzkach Eustracjusza Pawłowicza toczyły się łzy. – Wyłamali, odpowiem, nie pierwszy raz. Ludzi szkoda. Takie zuchy! Jeden w drugiego. Ziablikow, Razpasznoj, Kasatkin, Möbius…

Od strony obu ulic Tatarskich wypadła wściekle rozpędzona dorożka, wyskoczył z niej blady człowiek bez kapelusza i już z dala zawołał:

– Eustratpałyczu! Nieszczęście! Uciekł Drozd! Zniknął!

– A nasza wtyczka co?

– Znaleźliśmy z nożem w boku!

Radca dworu bluznął tak wściekłymi przekleństwami, że z tłumu dobiegło pełne szacunku: „Zna się na rzeczy”. Inżynier zaś bystrym krokiem ruszył w stronę dworca.

– A pan dokąd? – krzyknął Mylnikow.

– Do przechowalni bagażu. Teraz się po melinit nie zjawią.

* * *

Ale Erast Pietrowicz się mylił.

Przed otwartymi na oścież drzwiami przestępował z nogi na nogę kantorzysta.

– No i jak? Ptaszki schwytane? – zapytał, ujrzawszy Erasta Pietrowicza.

– Jakie ptaszki?

– A jakże! Ci dwaj, co bagaż zabrali. Naciskałem, jak się należy, na guzik. Potem patrzę do izby, do panów żandarmów. Widzę: pusto.

Inżynier jęknął jak w nagłym ataku bólu.