– D-dawno?
– Pierwszy był punkt o piątej. Drugi w siedem, osiem minutek potem.
Breguet Erasta Pietrowicza pokazywał piątą dwadzieścia dziewięć.
Radca dworu znów bluznął przekleństwami, lecz teraz już nie groźnie, ale żałośnie, w tonacji moll.
– Akurat jakżeśmy po podwórzach i piwnicach łazili.
Fandorin zaś podsumował pogrzebowym tonem:
– Pogrom gorszy od Cuszimy.
Zgłoska druga, na wskroś kolejowa
Konflikt kompetencji wybuchł zaraz na korytarzu. Erast Pietrowicz stracił ze złości zwykłą flegmę i wyłożył Eustracjuszowi Pawłowiczowi wszystko, co myśli na temat Ochrany, zdolnej płodzić wyłącznie donosicieli i prowokatorów, bo kiedy trafi się sprawa serio, okazuje się psu na budę i tylko wstyd przynosi.
– Wyście, żandarmi, też nieźli – odciął się Mylnikow. – Czemu to pańscy mądrale bez rozkazu z zasadzki wybiegli? Zgubili melinitowców i szukaj wiatru w polu!
I Fandorin zamilkł, pokonany tyleż racją zarzutu, co zwrotem: „wy, żandarmi”.
– Nie ułożyła się nam współpraca – westchnął przedstawiciel Departamentu Policji. – Teraz pan złoży skargę na mnie swojemu szefostwu, a ja na pana mojemu. Tylko że pisanina sprawie nie pomoże. Lepszy kiepski pokój od dobrej kłótni. Zróbmy tak: pan niech pilnuje swoich kolei, a ja będę towarzysza Drozda łapać. Jak nam obu ze specjalności i wedle instrukcji wypada. Tak będzie lepiej.
W łowach na zwąchanych z japońskim wywiadem rewolucjonistów Eustracjusz Pawłowicz dopatrywał się widać większego sensu niż w pogoni za niewiadomymi dywersantami, których Bóg wie gdzie szukać na liczącej osiem tysięcy wiorst magistrali.
Ale Fandorinowi radca dworu tak obrzydł, że odparł ze wstrętem:
– Świetnie, tylko niech mi pan w oczy nie lezie.
– Dobry fachowiec nigdy nie lezie w oczy – mruknął Eustracjusz Pawłowicz, kontent.
Teraz dopiero, żałując zmarnowanych na daremne potyczki bezcennych minut, Erast Pietrowicz wziął się do roboty.
Naprzód szczegółowo rozpytał kantorzystę o tych, co przedstawili kwity na bagaże.
Okazało się, że ktoś, kto zabrał osiem papierowych pakietów, odziany był jak rzemieślnik (szara rubaszka bez kołnierzyka, kapota, buty z cholewami), lecz twarz nie odpowiadała ubraniu – świadek nazwał tego człowieka „nie – prostym”.
– Co to znaczy „nieprosty”?
– Z kształconych. Okularnik, włosiszcza do ramion, bródka jak u diaczka. Robotnik czy rękodzielnik taki się nie zdarza. Na dodatek słabowity jakiś. Twarz biała i cały czas pocharkiwał, wycierał wargi chustką.
Drugi klient, przybyły w parę minut po okularniku, jeszcze bardziej zaciekawił inżyniera: podsuwał wreszcie jakiś punkt zaczepienia.
Człowiek, który zabrał trzy drewniane skrzynki, był w mundurze kolejowego pocztowca! W tym wypadku kantorzysta pomylić się nie mógł – nie pierwszy rok służył w resorcie komunikacji.
Wąsaty, wydatne kości policzkowe, wiek średni. U boku kabura, co oznaczało, że konwojuje wagon pocztowy, którym, jak wiadomo, przewozi się i gotówkę, i przesyłki wartościowe.
Przeczuwając już sukces, lecz tłumiąc ten niebezpieczny nastrój, Fandorin zapytał podpułkownika Daniłowa, który dopiero co przybył na miejsce wydarzeń:
– Przez ostatnich dwadzieścia minut, po wpół do szóstej, odjeżdżały jakieś pociągi?
– Tak jest, charbiński. Dziesięć minut, jak odszedł.
– Tam są, robaczki. Obaj – z przekonaniem oznajmił inżynier.
Pułkownik wyraził wątpliwość:
– A może wrócili do miasta? Albo czekają na następny, pawelecki? Odchodzi szósta dwadzieścia pięć.
– Nie. Nie przypadkiem pojawili się prawie w tym samym czasie, w odstępie kilku minut. To raz. I proszę wziąć pod uwagę, o jakiej porze – o świcie. Czego szukać o szóstej rano na dworcu, jeśli nie jedzie się pociągiem charbińskim? To dwa. No i, rzecz jasna, trzy – głos inżyniera stwardniał – na co dywersantom ten p-pawełecki? Cóż by mieli na linii paweleckiej wysadzać? Słomę z sianem i marchew z rzepą? Nie. Nasze typki pojechały charbińskim.
– Pchnąć telegram, żeby zatrzymali skład?
– W żadnym wypadku. Tam jest melinit. Kto ich wie, co to za ludzie? Zwietrzą coś niedobrego, to mogą i pociąg wysadzić. Żadnych zatrzymań, żadnych nieplanowanych postojów. Melinitowcy i tak są czujni, cali w nerwach. Niech pan lepiej powie, gdzie jest, według rozkładu, pierwszy postój?
– To ekspres. Powinien stawać tylko we Włodzimierzu. Zaraz zajrzę do rozkładu… O dziewiątej trzydzieści.
Podstawiony natychmiast na rozkaz Daniłowa potężny parowóz dopędził pociąg charbiński na granicy guberni moskiewskiej i zachowywał odtąd wiorstowy odstęp, który skrócił dopiero przed samym Włodzimierzem.
Zaledwie z minutowym opóźnieniem wpadł na sąsiedni tor. Fandorin zeskoczył na peron, nie czekając, aż lokomotywa stanie. Ekspres stał na stacji dziesięć minut, więc każda chwila była cenna.
Inżyniera powitał rotmistrz Lenz, naczelnik włodzimierskiego oddziału żandarmerii kolejowej, szczegółowo poinstruowany o wszystkim przez telefon. Spojrzał dzikim wzrokiem na maskaradę Fandorina: utytłany tużurek, siwe brwi, wąsy i skronie (choć bez malowania tych ostatnich się obeszło). Otarł chustką kroplisty pot z łysiny, lecz nie wdawał się w pytania.
– Wszystko gotowe. Proszę.
Ciąg dalszy raportował już w biegu, podążając za Erastem Pietrowiczem.
– Wózek czeka. Grupa zebrana. Nie wychylają się, jak nakazano.
Stacyjny poczmistrz, wprowadzony w sedno sprawy, dreptał wokół wózka wyładowanego korespondencją i, sądząc z kredowego odcienia twarzy, miał niezłego stracha. Izba nabita była błękitnymi mundurami. Wszyscy żandarmi siedzieli w kucki, a jeszcze i przychylali głowy. Aha, żeby nie zobaczono ich z peronu, przez okno, domyślił się Fandorin.
Uśmiechnął się do pracownika poczty.
– Spokojnie, spokojnie, nic się takiego nie zdarzy.
Chwycił wózek za rączki i wyprowadził na peron.
– Siedem minut – wyszeptał za nim rotmistrz.
Z wagonu pocztowego, spiętego bezpośrednio z parowozem, wysunął się człowiek w granatowej kurtce.
– Śpicie w tym Włodzimierzu? – krzyknął gniewnie. – Co się ślimaczysz?
Długowąsy, wiek średni, wystające kości policzkowe. Może to ten, oceniał Erast Pietrowicz, szepcąc przy tym do partnera:
– Nie trzęś się tak. Ziewaj, żeś się niby nie wyspał.
– Tak jakoś… zmorzyło mnie… Druga doba na dyżurze… – bełkotał włodzimierczyk, ziewając i przeciągając się na pokaz.
Przebrany inżynier rzucał tymczasem szybko w otwarte drzwi wagonu pocztę, rozważając, czy nie złapać by tak długowąsego za pas, nie zwalić na peron. Nic prostszego.
Postanowił zaczekać. Rozejrzeć się, czy nie ma gdzieś trzech drewnianych skrzynek o rozmiarach dziesięć na piętnaście na dziesięć cali.
I słusznie zrobił, że poczekał.
Wlazł do wagonu, rozkładając włodzimierską pocztę na trzy kupki: listy, przesyłki, gazety pod opaską.
Wewnątrz był istny labirynt z ułożonych w pryzmy worków, koszy i skrzynek.
Erast Pietrowicz przeszedł wzdłuż jednego rzędu, potem wzdłuż drugiego, lecz znajomego bagażu nie dostrzegł.
– Co to za spacery? – sarknął ktoś z ciemnego przejścia. – Ruszaj się żwawiej! Worki, o tu, kanciaste – tam. Nowy, czy co?
Proszę, niespodzianka. Drugi pocztowiec, też czterdziestoletni, też kości policzkowe i wąsy. Który to? Szkoda, że nie można było wziąć ze sobą kancelisty z przechowalni bagażu…
– Nowy – zahuczał Fandorin zakatarzonym basem.
– A z wyglądu stary.
Drugi pocztowiec podszedł do pierwszego, stanął obok. U każdego na pasie wisiał w kaburze nagan.