– Co ci się tak ręce trzęsą? Zabawiłeś się wczoraj? – zapytał włodzimierczyka drugi.
– Pohulało się trochę.
– A żeś mówił, że druga doba na dyżurze? – zdziwił się pierwszy, długowąsy.
Drugi wysunął się z drzwi, popatrzył na budynek stacyjny.
Który to? – próbował zgadnąć Fandorin, prześlizgując się szybko wzdłuż stosów. A może żaden? Gdzie te skrzynki z melinitem?
Nagle ogłuszająco huknęło. To drugi pocztowiec zatrzasnął drzwi i zasunął rygiel.
– Coś ty, Matwiej? – zdziwił się długowąsy.
Matwiej wyszczerzył żółte zęby, szczęknął odciąganym kurkiem.
– Już ja wiem co. Trzy niebieskie furażerki w oknie i każda się tu gapi. Ja mam nosa!
Mimowolna ulga – oto uczucie, jakiego doznał w owej chwili Erast Pietrowicz. A więc nie na darmo smarował sobie brwi i wąsy bielą ołowiową, nie darmo trzy godziny wdychał parowozowy kopeć.
– Matwiej, czyś ty zdurniał? – nie mógł dojść do siebie długowąsy, łypiąc na lśniącą lufę.
Włodzimierczyk – ten zrozumiał od razu. Wparł się plecami w ścianę.
– Cicho, Łukicz. Dziób zamknij. A ty, gnido, powiadaj! Od szpików ten twój tragarz? Zabiję! – Obiekt złapał tubylca za kołnierz.
– Mnie kazali… Litości… Tylko roczek do emerytury… – od razu skapitulował aborygen.
– Ejże, bez głupstw, kochasiu! – krzyknął, wysuwając się zza skrzynek, Fandorin. – Wpadłeś, tak czy owak, na całego. Rzuć bro…
Ani się spodziewał, że obiekt strzeli, nawet nie dosłuchawszy.
Inżynier ledwie zdążył przysiąść: kula świsnęła mu tuż nad głową.
– Ach, ty paskudo! – rozległ się zirytowany krzyk długowąsego, którego dywersant nazwał Łukiczem.
Znowu gruchnęło. Zlały się dwa głosy. Jeden zajęczał, a drugi pisnął.
Erast Pietrowicz podpełzł na skraj pryzmy, wyjrzał.
Sprawy przybrały bardzo ponury obrót.
Matwiej zaszył się w kącie, wystawiwszy rękę z rewolwerem. Łukicz leżał na podłodze, przebierając po piersi okrwawionymi palcami. Pocztowiec z Włodzimierza jęczał, zakrywszy twarz rękoma.
W martwym świetle elektrycznej lampy falował szarawy prochowy dym.
Z pozycji, jaką zajmował Fandorin, ustrzelić drania było rzeczą najprostszą pod słońcem, ale potrzebny był żywy i w miarę możności mało uszkodzony. Dlatego też Erast Pietrowicz wysunął rękę z brauningiem i posłał dwie kule w ścianę na prawo od obiektu.
Ten, jak należało, zrejterował z kąta za stos tekturowych pudeł.
Nie przestając strzelać (trzy, cztery, pięć, sześć, siedem), inżynier skoczył, z rozbiegu naparł całym ciałem na pudła – te zwaliły się, zasypując ukrytego za nimi człowieka.
Ciąg dalszy był kwestią dwóch sekund.
Erast Pietrowicz złapał sterczącą nogę w bucie z surowej skóry, wyciągnął dywersanta na dzienne – a ściślej, elektryczne – światło i palnął kantem dłoni nad obojczykiem.
Jeden jest.
Teraz trzeba by znaleźć drugiego, okularnika, który zabrał papierowe zawiniątka.
Tylko jak go znaleźć? I czy jest w ogóle w pociągu?
Ale bez szukania okularnika się obeszło – znalazł się sam.
Gdy Erast Pietrowicz odsunął zasuwę i rozepchnął ciężkie drzwi wagonu, pierwsze, co ujrzał, to biegnących peronem ludzi, usłyszał krzyki przerażenia i kobiece piski.
Przy wagonie pocztowym stał blady rotmistrz Lenz i zachowywał się dziwnie: zamiast patrzeć na inżyniera, który ledwie uszedł śmiertelnemu niebezpieczeństwu, żandarm zezował akurat gdzieś w bok.
– Trzymaj pan – powiedział Fandorin, podciągając do krawędzi nieprzytomnego jeszcze dywersanta. – I nosze tutaj, mam rannego. – Wskazał na miotającą się publiczność. – Spłoszyła ich strzelanina?
– To co innego. Nieszczęście, panie inżynierze. Ledwie rozległy się strzały, wyskoczyłem ze swoimi na peron z myślą, by panu na pomoc… Kiedy nagle, o, z tego tu wagonu – tu Lenz pokazał w bok – diabelski wrzask: „Żywcem się nie dam!”. I zaczęło się…
Dwaj żandarmi powlekli aresztowanego Matwieja, a Erast Pietrowicz zeskoczył na peron i popatrzył we wskazanym kierunku.
Zobaczył zielony wagon trzeciej klasy, obok którego nie było żywej duszy. Tylko za podniesionymi szybami migały białe twarze o otwartych ustach.
– Ma rewolwer. I bombę – pośpiesznie raportował Lenz. – Jak nic pomyślał, że idziemy po niego… Zabrał konduktorowi klucze, zamknął wagon z obu stron. Ma w środku ze czterdziestu ludzi. Woła: „Podejdź który, a wszystkich wysadzę!”.
I w istocie z wagonu rozległ się rozdzierający krzyk:
– Do tyłu!!! Niech się kto ruszy, wysadzam wszystkich w diabły!
– Jakoś jednak dotąd nie wysadził – zauważył refleksyjnie inżynier – choć miał okazję. A więc tak, rotmistrzu. Wszystkie skrzynki z wagonu pocztowego natychmiast wynieść. Później wypatrzy się nasze. Nosić z najwyższą ostrożnością. Jeśli zdetonują, będzie pan musiał nowy dworzec budować. To znaczy, oczywiście, nie pan – kto inny. Za mną nie łazić. Dam sobie radę sam.
Skuliwszy się, Erast Pietrowicz pobiegł wzdłuż składu. Stanął pod oknem, z którego przedtem grożono wysadzeniem wszystkich w diabły. Ono jedno było półotwarte.
Inżynier delikatnie postukał w ścianę: puk, puk, puk.
– Kto tam? – odkrzyknął zdziwiony głos.
– Inżynier Fandorin. Pozwoli pan wejść?
– A to po co?
– Można by pogadać.
– To ja zaraz wszystko w cholerę wysadzę – niepewnie oznajmił głos. – A pan co? Nie słyszał? A poza tym, jak pan wejdzie? Drzwi nie otworzę za nic.
– Nic nie szkodzi, bez obaw. Ja przez okienko… Proszę tylko nie strzelać.
Podciągnąwszy się zręcznie, Erast Pietrowicz przewinął się oknem do ramion, odrobinę poczekał, żeby bombiarz obejrzał sobie jego czcigodną siwiznę, i potem dopiero powoli, bardzo powoli wśliznął się do wagonu.
Sprawa wyglądała kiepsko: rewolwer okularnik wetknął za pas, a w rękach trzymał czarne zawiniątko, przy czym dłoń zapuścił do wnętrza: wszystko wskazywało, że ściska szklany zapalnik. Tylko naciśnie, a bomba łupnie, od niej zaś siedem pozostałych. Oto one, na górnej półce, pod rogożą.
– Nie wygląda pan na inżyniera – rzucił blady jak śmierć młodzieniec, oglądając zakurzone odzienie rzekomego tragarza.
– Pan także nie wygląda na proletariusza – odparował Erast Pietrowicz.
Wagon, niepodzielony na przedziały, stanowił długie przejście z drewnianymi ławami po obu stronach. W odróżnieniu od gardłującej publiczności z peronu zakładnicy siedzieli cicho – czuli oddech śmierci. Tylko skądś dobiegał głos kobiecy, łzawo mamrocząc modlitwę.
– Cicho tam, idiotko! Bo wysadzę! – krzyknął strasznym basem młodzieniec i modlitwa się urwała.
Niebezpieczny, skrajnie niebezpieczny, ocenił Fandorin, zaglądając w rozszerzone oczy terrorysty. Nie pozuje, nie odstawia histeryka. Jak dwa a dwa cztery – wysadzi.
– Skąd ta zwłoka? – spytał Erast Pietrowicz.
– Że co?
– Przecież widzę. Śmierci się pan nie boi. Więc czemu pan zwleka? Dlaczego nie stłucze pan detonatora? Coś pana powstrzymuje. Co?
– Jest pan dziwny – oblizał białe wargi okularnik – ale ma pan rację. Wszystko miało być… Wszystko nie tak. Ginę na darmo. Wstyd. A ona nie dostanie dziesięciu tysięcy.
– Kto? Pańska matka? Od kogo nie dostanie? Od Japończyków?
– Jaka tam matka! – Młodzieniec podskoczył z irytacji. – Ach, jak świetnie to było wykoncypowane! Łamałaby sobie głowę: kto, skąd? A potem domyśliłaby się i błogosławiła moją pamięć. Rosja by mnie przeklęła, a ona błogosławiła.
– Ta, którą pan kocha? – spytał Fandorin, zaczynając się domyślać. – Jest nieszczęśliwa, uciemiężona? Uratowałyby ją te pieniądze, pozwoliły jej zacząć nowe życie?