– Właśnie! Nie wyobraża pan sobie, jak obmierzła jest ta Samara! A jej rodzice, bracia – bydło! Stuprocentowe bydło! Niech mnie nie kocha, trudno! Czemu niby miałaby kochać żywego trupa, wypluwającego płuca? Ale ja z tamtego świata wyciągnę do niej rękę i wydźwignę ją z bagna… To znaczy, wyciągnąłbym…
Młody człowiek zajęczał i zatrząsł się tak, że czarny papier zaszeleścił mu w rękach.
– Nie dostanie pieniędzy, bo nie zdołał pan wysadzić mostu? Albo tunelu? – spytał szybko Erast Pietrowicz, nie spuszczając wzroku ze śmiercionośnego pakietu.
– Mostu, Aleksandrowskiego. Skąd pan wie? Zresztą co za różnica… Tak, samuraj nie zapłaci. Ginę na próżno.
– Czyli że wszystko to dla niej, za dziesięć tysięcy?
Okularnik zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie tylko. Chcę się zemścić na Rosji. Ohydny kraj, ohydny!
Fandorin rozsiadł się na ławce, założył nogę na nogę i wzruszył ramionami.
– Większej szkody Rosji już pan nie wyrządzi. Dobra, wysadzi pan wagon. Zabije pan i porani czterdziestu biednych pasażerów trzeciej klasy, a pańska dama serca wciąż będzie kisła w Samarze. – Pomilczał, by młody człowiek rozważył to jak należy, po czym energicznie oznajmił:
– Mam lepszy pomysł. Odda mi pan materiał wybuchowy, a wtedy osoba, którą pan kocha, dostanie dziesięć tysięcy. A już Rosję proszę zostawić własnym losom.
– Oszuka mnie pan – wyszeptał gruźlik.
– Nie. Daję panu słowo honoru – powiedział Erast Pietrowicz, i to takim tonem, że nie sposób było nie wierzyć.
Na policzkach bombiarza wystąpiły czerwone wypieki.
– Nie chcę umrzeć w więziennym szpitalu. Lepiej tu, zaraz.
– Jak pan sobie życzy – cicho odrzekł Fandorin.
– Dobrze, napiszę do niej liścik…
Młodzieniec wyjął z kieszeni notes, gorączkowo zaskrzypiał w nim ołówkiem. Zawiniątko z bombą leżało na ławce, nic nie wzbraniało już Fandorinowi, by nim zawładnąć, lecz inżynier nie ruszył się z miejsca.
– Tylko krótko, jeśli łaska – poprosił. – Pasażerów szkoda. Przecież dla nich każda sekunda to męka. Nie daj Boże, a ktoś dostanie udaru.
– Tak, tak. Zaraz, zaraz…
Skończył pisać, złożył starannie karteczkę, oddał.
– Tam jest nazwisko i adres.
Teraz dopiero Fandorin wziął bombę, po czym, wezwawszy żandarmów, wręczył ją im przez okno.
Za nią podążyło pozostałych siedem.
Okularnik ostrożnie brał je, przekazywał Erastowi Pietrowiczowi, ten zaś podawał w dół.
– A teraz łaskawie wyjdź pan – powiedział desperat, odwodząc kurek. – I proszę pamiętać: dał pan słowo honoru.
Erast Pietrowicz wejrzał w jasnobłękitne oczy młodzieńca, zrozumiał, że namowy nie mają sensu, i ruszył do wyjścia.
Niemal w tej samej chwili z tyłu huknął wystrzał.
Do domu inżynier wrócił u schyłku dnia, zmęczony i przybity. W Moskwie, na dworcu, wręczono mu telegram z Petersburga: WSZYSTKO DOBRE CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY ALE POTRZEBNY JAPOŃCZYK STOP CO DO DZIESIĘCIU TYSIĘCY MAM NADZIEJĘ ŻART.
Oznaczało to, że płacić samarskiej belle dame sans merci przyjdzie inżynierowi z własnej kieszeni, ale nie to go martwiło. Nie wychodził mu z głowy samobójca z jego miłością i jego nienawiścią. A przy tym myśli Erasta Pietrowicza wciąż i wciąż przykuwał człowiek, który wpadł na to, jak z cudzego nieszczęścia wyciągnąć praktyczną korzyść.
Od aresztowanego pocztowca na jego temat dowiedziano się niewiele. Rzec można – nic nowego. Gdzie owego pomysłowego człowieka szukać, nadal nie było wiadomo Jeszcze trudniej – przewidzieć, gdzie wymierzy kolejny cios.
W drzwiach służbowego mieszkania powitał Fandorina kamerdyner. W dniu dzisiejszym neutralność dała się Masie szczególnie we znaki. Cały czas pod nieobecność pryncypała Japończyk mruczał sutry, a nawet spróbował modłów przed ikoną, lecz teraz był wcieloną obojętnością. Obrzucił Erasta Pietrowicza bystrym wzrokiem: czy aby cały? Widząc, że cały, zmrużył na mgnienie z ulgą oczy i zaraz obojętnie oświadczył po japońsku:
– Znów list od naczelnika miejskiej żandarmerii.
Inżynier, marszcząc czoło, otworzył liścik, w którym generał lejtnant Szarm usilnie prosił, by zaszczycić go obecnością na obiedzie, dziś, o wpół do ósmej. Liścik kończyły słowa: „Bo jak nie, to się obrażę”.
Wczorajsze, takie samo zaproszenie pozostało, z braku czasu, bez odpowiedzi.
Nieładnie: stary, zasłużony generał. Skoro zaprasza powtórnie, nie wypada go obrażać.
– Mycie, golenie, smoking, biały krawat, cylinder – kwaśno rzekł do sługi inżynier. – Wychodzę na krótko.
Zgłoska trzecia, w której Rybnikow daje upust namiętności
Dwudziestego piątego maja Glikeria Romanowna przejechała bulwarem na próżno – Wasia nie przyszedł. Rozstroiło ją to, ale niezbyt mocno. Po pierwsze, teraz wiedziała już, gdzie go szukać, a po wtóre – miała się czym zająć.
Wprost z bulwaru wpadła do biura Konstantego Fiodorowicza Szarma. Staruszek ogromnie się ucieszył. Wyprosił z gabinetu jakichś oficerów z papierami, kazał podać czekoladę i w ogóle był nadzwyczaj miły w swej staromodnej galanterii.
Sprowadzić rozmowę na Fandorina było całkiem nietrudno. Po konwersacji o wspólnych petersburskich znajomych Glikeria Romanowna opowiedziała, jak niemal padła ofiarą koszmarnej katastrofy na moście, barwnie opisując wszystko, co widziała i przeżyła. Po czym skupiła uwagę na kierującym dochodzeniem tajemniczym panu o siwych skroniach.
Sugestywne określenie, zgodnie z rachubą Lidinej, zrobiło swoje.
– Dla pani może on tajemniczy, ale nie dla mnie. – Generał uśmiechnął się pobłażliwie. – To Fandorin z piterskiej kolejowej. Niezwykle rozumny człowiek, kosmopolita, wielki oryginał. Prowadzi teraz w Moskwie bardzo ważną sprawę. Zostałem uprzedzony, że mogę w każdej chwili być wezwany do pomocy.
Glikeria Romanowna struchlała: „ważna sprawa”. Biedny Wasia!
Lecz nie zdradziła lęku. Zamiast tego udała ciekawość.
– Kosmopolita? Wielki oryginał? Ach, miły Konstanty Fiodorowiczu, proszę mi go przedstawić! Wiem, że dla pana nie ma nic niemożliwego!
– Nie, nie, i nie ma co prosić. Erast Pietrowicz ma reputację pożeracza serc. Być może i pani nie pozostawiło obojętną jego marmurowe oblicze? Proszę uważać, bo będę zazdrosny i zarządzę nad panią tajny nadzór! – Generał żartobliwie pogroził Lidinej palcem.
Lecz, oczywista, wzbraniał się krótko i obiecał dziś jeszcze zaprosić petersburżanina na obiad.
Glikeria Romanowna przywdziała srebrzystą suknię, którą zwała „nieodpartą”, skropiła się korzennymi perfumami, a nawet, wbrew zwyczajom, podkreśliła nieco oczy. Tak spodobała się sobie, że całych pięć minut nie mogła wyjść z domu, wciąż podziwiając się w lustrze.
A obrzydły Fandorin nie przyszedł. Cały wieczór Lidina przesiedziała obok pustego krzesła, słuchając kwiecistych komplementów gospodarza i rozmów nudnych gości.
Przy pożegnaniu Konstanty Fiodorowicz rozłożył ręce.
– No, i nie przyszedł pani „tajemniczy”. Nawet na liścik odpowiedzieć nie raczył.
Zaczęła przekonywać generała, żeby się nie gniewał – być może Fandorin miał pilne śledztwo. I dodała:
– Jak u pana miło! I goście tacy wybitni. Wie pan, a gdyby tak jutro znowu urządzić obiad? W tym samym kręgu? A do Fandorina niech pan napisze jakoś bardziej stanowczo, żeby niechybnie przyszedł. Obiecuje pan?
– Dla przyjemności widzenia pani raz jeszcze u siebie gotów jestem na wszystko. Ale czemu tak się pani uparła na Fandorina?