Выбрать главу

– Nie o niego chodzi – zniżyła konfidencjonalnie głos Lidina. – To tylko pusta ciekawość. Za pana pozwoleniem – kaprys. Po prostu czuję się teraz bardzo samotna. Chciałabym częściej bywać w towarzystwie. Nie powiedziałam panu: odchodzę od Żorża.

Generał docenił zaufanie. Zerknąwszy na żonę megierę szybko zaproponował obiad za miastem, lecz Glikeria Romanowna zaraz wyprowadziła go z błędu. Zresztą staruszek chciał tylko okazać szczyptę kokieterii wobec młodej, uroczej kobiety: pomysł obiadu w Jarze podsunął mu nawyk, co każe starym huzarskim koniom rżeć na odległy dźwięk trąbki.

* * *

Nazajutrz Fandorin, choć z opóźnieniem, jednak się zjawił. W istocie Lidinej szło tylko o to – nie wątpiła w moc swych wdzięków. A wyglądała nie gorzej niż wczoraj, jeśli nie lepiej, wpadłszy na myśl włożenia haftowanego mauretańskiego toczka z opadającą na twarz przejrzystą, najzupełniej nieziemską woalką.

Strategię wybrała najprostszą, lecz bezbłędną.

Z początku nie patrzyła nań wcale, kokietując najprzystojniejszego z gości – konnego gwardzistę, adiutanta generała-gubernatora.

Potem, niechętnie ustępując prośbom gospodarza, wykonała śmiały romans Michaiła Pojgina Nie odchodź, pobądź ze mną, sama akompaniując sobie na fortepianie. Głos Glikeria Romanowna miała niewielki, lecz o bardzo miłym tembrze, działający nieodparcie na mężczyzn. Wyśpiewując namiętną obietnicę: „Ciebie ognistą ja pieszczotą nasycić chcę i znużyć dziś”, spoglądała kolejno na wszystkich mężczyzn z wyjątkiem Fandorina.

Gdy, zgodnie z jej oceną, obiekt winien był dojrzeć, czyli osiągnąć stosowny stopień zaintrygowania i rozjątrzenia, Lidina zaplanowała decydujący cios i skierowała się nawet ku kozetce, na której samotnie siedział Fandorin, ale przeszkodził gospodarz.

Podszedł do gościa i rozpoczął głupawe służbowe rozmowy. Zaczął wychwalać jakiegoś kolejowego sztabsrotmistrza Lisickiego, co zjawił się przedwczoraj z nader interesującym projektem stałej komórki przy miejskiej centrali telefonicznej.

– Świetna myśl przyszła do głowy pańskiemu podwładnemu – perorował generał. – Oto co znaczy żandarmski łeb. Nie bubek z Departamentu rzecz wymyślił, ale nasz człowiek! Poleciłem już udostępnić mu niezbędną aparaturę i osobny pokój. Lisicki wspomniał, że idea podsłuchu telefonicznego wyszła od pana.

– Nie „podsłuchu”, tylko „nasłuchu”, a zresztą sztabsrotmistrz jest zbyt s-skromny – z rozdrażnieniem odrzekł Fandorin. – Mój wkład można pominąć.

– Może użyczy mi go pan na pierwszy okres? Łebski oficer.

Westchnąwszy, Lidina pojęła, że szturm przyjdzie odłożyć na stosowniejszy moment.

Nastał on, gdy przed posiłkiem mężczyźni, nowomodnym obyczajem, wyszli do palarni. Na tym etapie Glikeria Romanowna zyskała już w pełni pozycję królowej wieczoru, obiekt zaś, rzecz jasna, winien był nie żywić najmniejszych wątpliwości, że jest najmniej atrakcyjnym ze wszystkich obecnych panów. Istotnie, Fandorin zerkał ukradkiem na zegarek, jakby niczego się już po soirée nie spodziewał i tylko czekał, by wymknąć się po angielsku.

Czas nadszedł!

Energicznie (nie było już co zwlekać) podeszła do siwawego bruneta, pykającego aromatyczne cygaro, i oznajmiła:

– Pamiętam! Przypomniałam sobie, gdzie pana widziałam. Przy wysadzonym moście. Tak niezwykłą twarz trudno zapomnieć.

Śledczy (czy jak się zwał w swoim departamencie) drgnął i wpatrzył się w Lidiną lekko zmrużonymi niebieskimi oczyma, bardzo, trzeba przyznać, stosownymi do przyprószonych srebrem włosów. Winien był drgnąć na taki komplement, i to jeszcze tak niespodziany.

– W rzeczy samej – rzekł z wolna, wstając. – Też sobie przypominam. Była pani bodajże nie sama, ale z jakimś wojskowym…

Glikeria Romanowna machnęła lekceważąco ręką:

– To tylko znajomy.

Skupiać rozmowę na Wasi było za wcześnie. Nie żeby miała wypracowany z góry plan działań – słuchała tylko czystej intuicji – lecz nie wolno przenigdy okazać mężczyźnie, że czegoś się odeń chce. Musi trwać w pewności, że to on czegoś chce, a od niej zależy: dać czy nie dać tego obiecanego czegoś. Najpierw obudzić nadzieję, potem odebrać, potem znów połaskotać mu nozdrza cudną wonią.

Rozumna kobieta, chcąca przykuć do siebie mężczyznę, zawsze czuje, jaki to gatunek: czy z tych, których trzeba będzie w końcu nakarmić, czy z tych, którzy winni zostać wiecznie głodni – będą posłuszniejsi.

Przyjrzawszy się Fandorinowi z bliska, Lidina od razu pojęła, że ten nie należy do platonicznych wzdychaczy. Długo wodzony za nos wzruszy ramionami i pójdzie sobie.

Tym samym kwestia przechodziła z fazy taktycznej w moralną i bez ogródek (a Lidina zawsze starała się być ze sobą w pełni uczciwa) mogła zostać sformułowana tak oto: czy dla ratunku Wasi warto we flircie z tym człowiekiem dojść do samego końca?

Tak. Była gotowa na tę ofiarę. Czując to, Glikeria Romanowna doświadczyła czegoś na kształt satysfakcji i jęła od razu uzasadniać podobny postępek.

Po pierwsze, to nie rozpusta, ale najczystszej wody poświęcenie, i nawet nie z namiętności, lecz z bezinteresownej, wzniosłej przyjaźni.

Po wtóre, Astrapowowi się należało. Zasłużył sobie.

Oczywista, gdyby Fandorin okazał się tłusty, miał brodawki i przykrą woń z ust, o takim poświęceniu nie byłoby i mowy, ale śledczy angloman, aczkolwiek niemłody, był wielce interesujący. Nawet bardziej niż interesujący…

Cały ten wir myśli przemknął przez głowę Lidinej w ciągu jednej sekundy, tak że w rozmowie nie dało się dostrzec najkrótszej nawet pauzy.

– Widziałam: nie spuszczał pan dziś ze mnie oczu – powiedziała niskim, wibrującym głosem, dotknąwszy jego ręki.

Spróbowałby! Robiła wszystko, by goście nie zapomnieli o niej ani na minutę. Brunet nie zaprzeczył, z pokorą schylił głowę.

– A ja na pana nie patrzyłam. Zupełnie.

– Z-zauważyłem.

– Bo się bałam… Mam wrażenie, że zjawił się tu pan nie przypadkiem, że złączyło nas przeznaczenie. I aż zrobiło mi się straszno.

– P-przeznaczenie? – spytał ze swym ledwie słyszalnym jąkaniem.

Wzrok miał jak trzeba – niepewny i nawet, rzecz można, zmieszany.

Lidina postanowiła nie tracić czasu. Co ma być, to będzie. I, jakby skacząc w studnię, szaleńczo rzuciła:

– Wie pan co? Jedźmy stąd. Do diabła z obiadem. Niech plotkują. Wszystko mi jedno.

Jeśli Fandorin nawet się wahał, to nie dłużej niż mgnienie. Oczy błysnęły mu metalicznym blaskiem, powtórzył zdławionym głosem:

– No cóż, jedźmy.

* * *

Po drodze na Ostozenkę zachowywał się w sposób niepojęty. Nie ściskał ręki, nie próbował całować, nawet nie rozmawiał.

Glikeria Romanowna także milczała, próbując dociec, jak najlepiej poradzić sobie z tym dziwnym człowiekiem.

Czemuż on taki napięty? Wargi mocno ściśnięte, nie spuszcza wzroku ze stangreta.

O, coś się zdaje: diabły mieszają w tym kotle! Pod sercem uczuła naraz słodką słabość i wściekła się na siebie: nie babiej, to nie żadna romantyczna przygoda, trzeba ratować Wasię.

W bramie Fandorin zachował się jeszcze bardziej zadziwiająco.

Przepuścił damę przodem, a sam wszedł nie od razu, lecz po chwili, i jakby już nazbyt spiesznie, niemal biegiem.

Po schodach wbiegł pierwszy, rękę trzymał przy tym w kieszeni palta.

A może jest trącony? – zlękła się nagle Lidina. Jak to mówią: ma kuku na muniu?

Lecz na rezygnację było za późno.

Otwarła kluczem drzwi.