Выбрать главу

Fandorin odsunął ją i dał susa do środka. Spłaszczył się, przylgnął plecami do ściany przedpokoju. Szybko powiódł wzrokiem w lewo, w prawo, do góry.

W ręce czerniał mu, nie wiadomo skąd wzięty, malutki pistolet.

– Co się z panem dzieje? – zakrzyknęła Glikeria Romanowna, wystraszona nie na żarty.

Obłąkany śledczy zapytał:

– No i gdzie on?

– Kto?

– Pani kochaś… Albo zwierzchnik. Skąd mam wiedzieć, co was łączy?

– O kim pan mówi? – w panice wybełkotała Lidina. – Ja nie ro…

– O tym, czyje zadanie pani wykonuje – niecierpliwie przerwał Fandorin, nadsłuchując. – Sztabskapitan z pociągu. Przecież to on kazał pani mnie tu zwabić. Ale w mieszkaniu go nie ma, poczułbym. Gdzie on jest?

Przycisnęła rękę do piersi. Wie, wszystko wie! Ale skąd?

– Wasia to nie mój kochanek – rzuciła gorączkowo, raczej czując niż wiedząc, że to chwila, gdy trzeba mówić prawdę. – To przyjaciel, naprawdę chcę mu pomóc. Gdzie jest, proszę nie pytać, tego panu nie powiem. Eraście Pietrowiczu, drogi, chcę prosić pana o łaskę!

– O co?

– O laskę! Człowiek zrobił głupstwo. Może z waszego wojskowego punktu widzenia zdaje się przestępstwem, ale to tylko roztargnienie! Czy można za roztargnienie karać tak surowo?

Brunet zmarszczył czoło, schował pistolet do kieszeni.

– Czegoś tu nie pojmuję… O kim pani mówi?

– Ależ o nim, o nim! O Wasi Rybnikowie. No, zgubił te wasze rysunki, i co teraz: koniec z dobrym człowiekiem? Toż to się w głowie nie mieści! Wojna za miesiąc czy pół roku się skończy, a on na katorgę? Albo jeszcze gorzej? To nieludzkie, niechrześcijańskie – zgodzi się pan? – Wyrzuciła z siebie te słowa tak szczerze, tak żarliwie, że jej samej z oczu trysnęły łzy.

Poruszony był nawet oschły Fandorin – patrzył zdziwiony, wręcz zakłopotany.

– Jak pan mógł myśleć, że ratuję kochanka? – wykrzyknęła z goryczą, idąc za ciosem, Glikeria Romanowna. – Czyż mogłabym, kochając jednego, zapraszać do siebie innego? Owszem, najpierw próbowałam oczarować pana, by pomóc Wasi, ale… to pan właśnie zawrócił mi w głowie. Aż sama, powiem otwarcie, zapomniałam, w jakiej sprawie chciałam pana zwabić… Wie pan, tak nagle, o tu, mnie złapało… – I położyła dłoń niżej stanika, by bujniej uwydatnił się biust, i bez tego godny uwagi.

Glikeria Romanowna dodała głuchym od namiętności głosem jeszcze kilka podobnych zdań, niezbyt troszcząc się o logikę – wiadomo, jak łatwowierni są w tych sprawach mężczyźni, zwłaszcza wobec zdobyczy tak bliskiej i dostępnej.

– Ja o nic nie proszę i prosić nie będę. Zapomnijmy o wszystkim…

Odrzuciła głowę, zwracając ją nieco w bok. Po pierwsze, dawało to piękną linię, a po drugie, dużo łatwiej było w tej pozie całować.

Minęła sekunda, druga, trzecia.

Pocałunek nie nastąpił.

Otwarłszy oczy, Lidina spostrzegła, zerkając z ukosa, że Fandorin patrzy nie na nią, ale w bok. Niczego ciekawego tam nie było, tylko aparat telefoniczny na ścianie.

– Zgubił r-rysunki? Rybnikow tak pani powiedział? – rzekł w zadumie śledczy. – Okłamał panią, moja droga. Ten człowiek to japoński sz-szpieg. Nie powie mi pani, gdzie on jest? Cóż, obejdzie się. Dowiem się tego i bez pani. Ż-żegnam.

Odwrócił się i wyszedł z mieszkania.

Pod Glikerią Romanowną niemal ugięły się nogi. Szpieg? Cóż za potworne podejrzenie. Biedny Wasia! Trzeba go zaraz uprzedzić. Jak widać, niebezpieczeństwo jest jeszcze poważniejsze, niż sądzi. A co gorsza, Fandorin mówił, że już się dowie, gdzie kryje się Wasia.

Złapała tubkę telefonu, lecz nagle zlękła się, czy śledczy nie podsłuchuje ze schodów. Otwarła drzwi. Nikogo. Tylko szybkie kroki po stopniach.

Wróciła, poprosiła o połączenie.

– Pensjonat Saint-Saëns – rozległ się w tubce damski głos.

Słychać było dźwięki fortepianu grającego skoczną polkę.

– Potrzebuję pilnie Wasyla Aleksandrowicza.

– Nie ma jeich.

– A prędko będzie?

– Uny nam się nie opowiadają.

Cóż za niewychowana pokojówka! Lidina tupnęła w desperacji nogą. Wyjście było jedno. Pojechać i doczekać się na miejscu.

* * *

Szwajcar wlepił wzrok w nadchodzącą, jakby wychynęła przed nim nie strojna, pod każdym względem comme il faut dama, lecz czart rogaty, i piersią zagrodził przejście.

– Pani do kogo? – zapytał podejrzliwie.

Zza drzwi, jak niedawno z tubki telefonu, dochodziła wesolutka muzyczka. W pensjonacie? O jedenastej wieczór?

Ach tak, toż dziś dwudziesty szósty maja, koniec roku, przypomniała sobie Glikeria Romanowna. A zatem w pensjonacie święto rozdania świadectw, stąd tyle na dziedzińcu ekwipaży – przyjechali rodzice. Łatwo pojąć, że szwajcar nie chce wpuścić osoby postronnej.

– Ja nie na wieczorek – wyjaśniła mu Lidina. – Muszę doczekać się pana Rybnikowa. – Zapewne wkrótce wróci.

– Już jest. Tylko do niego nie tędy, ale tamtędy proszę. – Odźwierny wskazał na oficynę.

– Ach, jaka ja głupia! Ma się rozumieć, nie może przecież Wasia mieszkać z pensjonarkami!

Wbiegła na schodki, szeleszcząc jedwabiem. Pośpiesznie zadzwoniła, zaczęła nawet pukać.

W oknach mieszkania było ciemno. Ani cienia, ani dźwięku.

Zmęczywszy się czekaniem, Lidina krzyknęła:

– Wasylu Aleksandrowiczu! To ja! Mam pilną, okropnie ważną sprawę!

I drzwi od razu, w tejże sekundzie się otwarły. Na progu stał Rybnikow i milcząc, patrzył na nieoczekiwanego gościa.

– Czemu u pana ciemno? – spytała, nie wiedzieć czemu, szeptem.

– Chyba przepalił się transformator. Co się stało?

– Ale świece pan ma? – zapytała, wchodząc. I wprost od progu, łykając ze wzburzenia słowa, przekazała złe wieści: że przypadkiem poznała w pewnym domu urzędnika prowadzącego sprawę i że ów ktoś widzi w Wasylu Aleksandrowiczu japońskiego szpiega.

– Trzeba mu wyjaśnić, że rysunki ukradli! Będę świadkiem, opowiem o tym typie z pociągu! Pojęcia pan nie ma, co to za człowiek – Fandorin. Nie ma z nim żartów, oczy jak lód! Niech szuka nie pana, tylko tamtego, czarniawego! Proszę pozwolić, a sama mu wytłumaczę!

Rybnikow słuchał jej splątanej relacji w milczeniu i jedną po drugiej zapalał świece w kandelabrze. W skaczącym świetle jego twarz zdała się Glikerii Romanownie tak zmęczona, nieszczęsna i udręczona, że aż zachłysnęła się żalem.

– Ja wszystko dla pana zrobię! Nie zostawię pana! – wykrzyknęła Lidina, w porywie chwytając go za ręce.

Drgnął i w jego oczach rozbłysły dziwne skry, przeobrażające bez reszty dotychczasową powierzchowność. Twarz ta już nie wydała się Glikerii Romanownie żałosna – o, nie! Rysy Rybnikowa przebiegały czarno-czerwone cienie, był teraz podobny do Wrublowskiego Demona *.

– Boże! Mój drogi, mój drogi, przecież ja pana kocham! – wyszeptała wstrząśnięta tym odkryciem Lidina. – Pan jest najdroższym, co posiadam!

Wyciągnęła doń ręce, twarz, całe ciało, drżąc w oczekiwaniu podobnego gestu.

Lecz były sztabskapitan wydał odgłos podobny do warknięcia i zrobił krok w tył.

– Proszę wyjść! – powiedział ochryple. – Natychmiast wyjść!

Lidina nie pamiętała, jak wybiegła na ulicę.

* * *

Czas jakiś Rybnikow stał w przedpokoju bez ruchu, wpatrzony w płomyki świec zastygłym, zmartwiałym wzrokiem.

Potem do drzwi cichutko zastukano.

Rzucił się jednym skokiem, szarpnął klamkę.

Na ganku stała hrabina.

– Proszę wybaczyć, że niepokoję – rzekła, wpatrując się w półmrok. – U mnie dziś hałaśliwie, więc przyszłam się dowiedzieć, czy nie dokuczają panu goście. Mogę powiedzieć, że w fortepianie pękła struna i puścić patefon w małym salonie. Wtedy byłoby ciszej.

вернуться

* Postać z obrazu Michaiła Wrubla (1890), symbolisty i schizofrenika, otoczonego kultem przez „dekadentów” (przyp. tłum.).