Czując w zachowaniu lokatora jakąś niezwykłość, hrabina Beauvaudois zamilkła w pół słowa.
– Czemu pan tak na mnie patrzy?
Wasyl Aleksandrowicz, milcząc, wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie.
Hrabina była kobietą oziębłą i wielce doświadczoną, lecz z zaskoczenia straciła kontenans.
– Chodźmy – szarpnął ją za sobą przeobrażony Rybnikow. Szła za nim, uśmiechając się z niedowierzaniem.
Lecz gdy Wasyl Aleksandrowicz z głuchym jękiem wpił się w nią wargami i ścisnął w silnych rękach, uśmiech urodziwego, pełnego oblicza wdowy po hiszpańskim grandzie zmienił się naprzód w zdumienie, a potem w grymas namiętności.
Pół godziny później odmieniła się i Beatrix. Łkała na ramieniu kochanka, szepcząc słowa niewymawiane od lat, od wczesnego panieństwa.
– Żebyś ty wiedział… żebyś wiedział… – wciąż powtarzała, ocierając łzy, lecz co właściwie miał wiedzieć, nie umiała wyjaśnić.
Rybnikow niemal ją wyprosił.
Zostawszy wreszcie sam, siadł na podłodze w niewygodnej, sztucznej pozie. Spędził w niej ściśle osiem minut. Potem wstał, otrząsnął się jak pies i zatelefonował – punktualnie o wpół do dwunastej, jak było umówione.
A w tymże czasie po przeciwległej stronie kręgu bulwarów Lidina, nie zdjąwszy nawet narzutki i kapelusza, stała w swym przedpokoju przed lustrem i gorzko płakała.
– Skończone. Życie skończone – szeptała. – Nikomu nie jestem potrzebna…
Zachwiała się, zaczepiła nogą o coś szeleszczącego i krzyknęła. Całą podłogę przedpokoju pokrywał żywy kobierzec szkarłatnych róż. Gdyby nos biednej Glikerii Romanowny nie zapuchł od szlochów, poczułaby oszałamiający aromat już na schodach.
Z ciemnych głębin mieszkania, najpierw ukradkiem, potem coraz głośniej i głośniej polały się czarowne dźwięki. Niebiański głos śpiewał serenadę hrabiego Almavivy: – Wkrótce wschód jasno złotą błyśnie zorzą… * Łzy z cudnych oczu Glikerii Romanowny trysnęły jeszcze obficiej.
Zgłoska czwarta, w której daremnie przyzywany jest japoński bóg
Ledwie doczytawszy pilny raport starszego brygady, przybyłej z Petersburga w miejsce porażonych stalowymi gwiazdami filerów, Eustracjusz Pawłowicz wyskoczył zza biurka i rzucił się ku drzwiom – zapomniał nawet melonika.
Dyżurne bryczki stały w pogotowiu pod bramą Ochrany, a jazda z Gniezdnikowskiego na Czystoprudny trwała, jeśli z wiatrem, najwyżej dziesięć minut.
– Oż ty, oż ty! – dogadywał radca dworu, usiłując raz jeszcze przeczytać notatkę – co nie było łatwe: bryczka skakała na kocich łbach, światło latarń migało, a Smurow bazgrał jak kura pazurem. Widać było, że najdoświadczeńszy z agentów, jakim nakazano śledzić poczynania Fandorina, poruszony jest nie na żarty: litery skakały, krzyżowały się linijki.
Przejąłem dyżur o 8 od starszego filera Żuczenki pod domem generała Szarma. Czarnobury wyszedł z bramy kwadrans po 8 w towarzystwie damulki, której nadano pseudo Fifa. Pojechali dorożką na Ostożenkę, dom Bomsego. O 937 Czarnobury wyszedł, a po pięciu minutach wybiegła Fifa. Dwóch wyprawiłem za Czarnoburym, my z Kroszkinem podążyliśmy za Fifą – wyglądała na tak roztrzęsioną, że uznałem to za intrygujące. Dojechała do bulwaru Czystoprudnego, zwolniła dorożkę przed pensjonatem Saint-Saëns. Weszła na ganek oficyny. Dzwoniła, stukała, długo nie otwierano. Z zajętej przeze mnie pozycji widać było, jak z okna wyjrzał mężczyzna, popatrzył na nią i się schował. Tam naprzeciw jest jasna latarnia i dobrze przyjrzałem się jego twarzy. Wydała mi się znajoma. Nie od razu, ale przypomniałem sobie, gdzie go widziałem: w Pitrze, na Nadieżdińskiej (pseudo Kałmuk). Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że z wyglądu podobny, jest do Akrobaty zgodnie z opisem w cyrkularzu. To on, Eustracjuszu Pawłowiczu! Na Boga, on!
St. filer Smurow.
Raport sporządzony był z naruszeniem instrukcji, a kończył się w najzupełniej już niedopuszczalny sposób, lecz radca dworu nie miał do Smurowa pretensji.
– No i jak on, wciąż tam? – rzucił się Mylnikow do starszego filera, wyskoczywszy z bryczki. Smurow siedział w krzakach za parkanem skwerku, skąd świetnie widoczny był podwórzec Saint-Saënsa, zalany jasnym światłem barwnych latarni.
– Tak jest. Proszę być pewnym, Eustracjuszu Pawłowiczu. Kroszkina postawiłem na oku z tamtej strony. Gdyby Kałmuk wylazł przez okno, Kroszkin by gwizdnął.
– No, opowiadaj!
– Znaczy się tak. – Smurow podniósł do oczu notesik. – Fifa była u Kałmuka niedługo, raptem pięć minut. Wybiegła o dziesiątej trzydzieści osiem, wycierając łzy chusteczką. O dziesiątej czterdzieści dwie z głównych drzwi wyszła kobieta, dałem jej pseudo Pawica. Weszła na ganek i do środka. Pawica była do jedenastej dwadzieścia. Wyszła, chlipiąc i trochę chwiejnie. Więcej nic.
– Czym to on, pokurcz skośnooki, tak baby rozstraja? – zdumiał się Mylnikow. – No dobra, teraz my jego odrobinę rozstroimy. A więc tak, Smurow. Ja wziąłem ze sobą sześciu. Jednego ci zostawiam. Wy trzej pilnować okien. No, a z resztą pójdę Japońca brać. Łebski jest, ale i my mamy łby nie od parady. Znowu ciemno u niego. Pewno spać poszedł. Umordowały go baby.
Schylony przebiegł podwórzec. Nim wszedł na ganek, zdjął buty. Tupot byłby całkiem nie na miejscu.
Ludzi radca dworu miał wybornych. Złoto, nie ludzie. Tłumaczyć takim niczego nie trzeba, starczą gesty.
Strzelił palcami do Saplukina, a ten w mig schylił się nad zamkiem. Pogmerał wytrychem, kapnął, gdzie trzeba, oliwą. Nie minęła minuta, a drzwi bezgłośnie się otwarły.
Mylnikow wszedł do ciemnego przedpokoju pierwszy, dzierżąc w pogotowiu najporęczniejsze cudo – kauczukową pałę z ołowianym rdzeniem. Japoszkę trzeba wziąć żywcem, bo Fandorin wylezie ze skóry.
Szczęknąwszy guziczkiem ślepej latarki, Eustracjusz Pawłowicz namacał promieniem troje białych drzwi: jedne pośrodku, jedne z lewej i jedne z prawej.
Wskazał palcem: ty prosto, ty tędy, ty tamtędy, tylko cśśś.
Sam został w przedpokoju z Lepinche’em i Saplukinem; wszyscy trzej byli gotowi runąć w te drzwi, zza których rozlegnie się umówiony sygnał: mysi pisk.
Stali napięci jak struny, czekali.
Przeszła minuta, druga, trzecia, piąta.
Z mieszkania dochodziły niejasne nocne szelesty, gdzieś za ścianą porykiwał patefon. Zegar zaczął wybijać północ – tak nieoczekiwanie i głośno, że Mylnikowowi omal wyskoczyło serce.
Co oni tam wyrabiają? Sprawa na minutę. Zajrzeć, zerknąć tu, tam. Pod ziemię, czy co, się zapadli?
Radca dworu poczuł nagle, że wcale nie czuje już myśliwskiej pasji. Znikło też jakoś podniecenie – na odwrót: po skórze przebiegły mu obrzydliwe, lodowe ciarki. Przeklęte nerwy. Niech tylko wezmę Japońca, i do wód mineralnych, na kurację, przyobiecał sobie Eustracjusz Pawłowicz.
Kiwnął filerom, by zostali na miejscu, i ostrożniutko wsunął nos w drzwi po lewej.
Było tam całkiem cicho. I pusto, jak sprawdził Mylnikow, poświeciwszy latarką. Czyli musi być przejście do sąsiedniego pomieszczenia.
Bezdźwięcznie krocząc po parkiecie, wyszedł na środek pokoju.
Ki diabeł? Stół, fotele. Okno. Na przeciwległej do okna ścianie lustro. Innych drzwi nie było – i Mandrykina nie było.
Chciał się przeżegnać, lecz przeszkodziła ściskana w garści pała.