Czując, jak czoło zrasza mu zimny pot, Eustracjusz Pawłowicz wrócił do przedpokoju.
– No i co? – samymi wargami zapytał Saplukin.
Radca dworu tylko nań machnął. Zajrzał do pokoju po prawej.
Był kubek w kubek taki sam jak lewy – i meble, i lustro, i okno.
Żywej duszy, pusto!
Mylnikow padł na czworaki, poświecił pod stołem, choć hipoteza, że filer wpadł na pomysł zabawy w chowanego, trąciła absurdem.
Do przedpokoju Eustracjusz Pawłowicz wypadł, mamrocząc:
– Panie, władyko niebieski!
Odepchnął agentów, rzucił się w drzwi pośrodku – już nie z pałką, lecz z rewolwerem.
Była to sypialnia. W rogu umywalnia, za zasłoną – łazienka z klozetem i jeszcze jakimś fajansowym sprzętem, wprawionym w podłogę.
Nikogo! Z okna na Mylnikowa łypał drwiąco szczerbaty księżyc.
Pogroził mu rewolwerem i jął z łoskotem otwierać szafy. Zajrzał pod łóżko, nawet pod wannę.
Japończyk znikł i capnął ze sobą trzech najlepszych Mylnikowowskich filerów.
Eustracjusz Pawłowicz poczuł strach. Czy to aby nie zaćmienie umysłu? Zakrzyczał histerycznie:
– Saplukin! Lepinche!
Gdy agenci milczeli, sam skoczył do przedpokoju. Lecz i tam nie było już nikogo.
– Panie Jezu! – wzniósł wezwanie radca dworu, gubiąc rewolwer i żegnając się zamaszyście. – Odczyń czary biesa japońskiego!
Gdy trzykrotne przeżegnanie się nie pomogło, Eustracjusz Pawłowicz pojął wreszcie, że japoński bóg potężniejszy jest od rosyjskiego, i padł przed Jego Skośnookością na kolana.
Uderzył czołem o ziemię i popełzł do wyjścia, wyjąc w głos:
– Banzaj, banzaj, banzaj!
Zgłoska ostatnia, najdłuższa
Jak mógł jej nie poznać od razu! Rzecz jasna był zmęczony, zgnębiony niecierpliwie czekał chwili, gdy można będzie pójść. A ona, ma się rozumieć, wyglądała całkiem inaczej. Wtedy, o świcie, obok zwalonego mostu, była blada, wyczerpana, w mokrej i ubłoconej sukni, a tu aż jaśniała subtelną, zadbaną urodą, nawet jeśli pominąć przesłaniającą rysy woalkę. A jednak: to ci dopiero z niego detektyw!
Dopiero gdy sama podeszła i wspomniała o moście, Erasta Piotrowicza jakby grom strzelił. Przypomniał sobie jej zeznania, których skutkiem była fatalna, wstydliwa pomyłka, a przede wszystkim – jej towarzysza.
Tam, przy magazynie stacji Moskwa Towarowa, widząc w lornetce odbiorcę melinitu, Fandorin od razu poczuł, że widział go już gdzieś wcześniej, jednak zmylony japońskością twarzy, zboczył na manowce – wpadł na myśl, że szpieg przypomina mu któregoś z dawnych, jeszcze z japońskich czasów, znajomych. A wszystko było dużo prostsze! Tego człowieka, odzianego w brudny sztabskapitański mundur, widział na miejscu katastrofy.
Teraz wszystko wskoczyło na swoje miejsca.
Specjalny wysadzony został właśnie przez Akrobatę, jak celnie go ochrzcił Mylnikow. Japoński dywersant jechał ekspresem, a towarzyszyła mu ta właśnie Lidina. Jak zręcznie skierowała żandarmów na fałszywy trop!
I teraz wróg postanowił wymierzyć cios w tego, kto nań polował. Jeden z ulubionych trików sekty „skradaczy” nazywa się „królik pożera tygrysa”. Ale nic nie szkodzi, my także mamy na to własny zwrot: „Łapie mysz kota”.
Propozycja Glikerii Romanowny, by jechać do niej, nie wprawiła inżyniera w popłoch. Spodziewał się czegoś takiego. Lecz mimo wszystko sprężył się wewnętrznie w obliczu pytania, czy zdoła poradzić sobie w pojedynkę z tak groźnym przeciwnikiem.
Nie poradzę sobie – trudno, taka karma. Niech dalej wojują beze mnie, stwierdził filozoficznie Erast Pietrowicz i pojechał.
Lecz w domu na Ostożence zachował skrajną ostrożność. Karma karmą, jednak grać w poddawki nie myślał *. Tym większe było rozczarowanie, gdy okazało się, że Akrobaty tam nie ma. Tu już Fandorin nie zamierzał owijać sprawy w bawełnę – współczującą paniusię należało uświadomić wprost, tu i teraz.
Nie jest agentką – to pojął od razu. Jeśli pomocnicą, to mimowolną i w nic niewprowadzoną. Co prawda, wie, gdzie szukać Akrobaty, lecz za nic nie powie, bo jest w nim zakochana po uszy. Trudno przecież wziąć ją na tortury!
Tu wzrok Erasta Pietrowicza padł na aparat telefoniczny: pomysł zrodził się w jednej chwili. Niemożliwe, by szpieg takiego kalibru nie miał telefonu dla kontaktu w nagłych wypadkach!
Wystraszywszy okrutnie Lidiną, Fandorin zbiegł po schodach na ulicę, złapał dorożkę i nakazał gnać co sił do miejskiej centrali telefonicznej.
Lisicki zainstalował się na nowym miejscu z komfortem. Panienki z łącznicy zdążyły zaopatrzyć go w haftowane serwetki, na biurku stała patera z domowym ciastem, konfitury i imbryk z herbatą. Widać mężny sztabsrotmistrz zrobił tu furorę.
Ujrzawszy Fandorina, podskoczył, zdjął z uszu słuchawki i wykrzyknął z entuzjazmem:
– Eraście Pietrowiczu, istny z pana geniusz! Drugi dzień tu siedzę i wciąż to powtarzam: pańskie nazwisko wyryć by trzeba złotymi zgłoskami na tablicach policyjnych dziejów! Ani by pan nie pomyślał, ilu ciekawych i pikantnych rzeczy dowiedziałem się przez te dwa dni.
– Na pewno n-nie – przerwał mu Fandorin. – W lokalu numer trzy, dom Bomsego, Ostożenka, jaki numer?
– Sekundkę – Lisicki zajrzał do spisu – trzydzieści siedem osiemdziesiąt dwa.
– Sprawdźcie, dokąd dzwoniono z tego numeru w ciągu ostatniego kwadransa. Sz-szybko!
Sztabsrotmistrz jak bomba wypadł z pokoju i po trzech minutach wrócił.
– Na numer sto czternaście dwadzieścia dwa. To pensjonat Saint-Saëns, na bulwarze Czystoprudnym, już sprawdziłem. Rozmowa była krótka, ledwie pół minuty.
– Czyli że go nie zastała… – wymamrotał Fandorin. – Co to za pensjonat? Za moich czasów takiego nie było. Oświatowy?
– W pewnym sensie – zachichotał Lisicki. – Oświecają tam w przedmiocie słodkich wzruszeń. Instytucja znana, prowadzona przez niejaką hrabinę Beauvaudois. Osóbka z charakterem. Bywała u nas w jednej sprawie. I w Ochranie dobrze ją znają. Prawdziwe nazwisko – Anfisa Minkina. Biografia – istna powieść Boussenarda *. Cały świat zjeździła. Mętna postać, ale ją tolerują, bo od czasu do czasu okazuje stosownym resortom usługi. Intymnej, lecz niekoniecznie erotycznej natury. – Wesoły sztabsrotmistrz znów się zaśmiał. – Kazałem podłączyć się do pensjonatu. Zarejestrowane są tam dwa numery, więc do obu. Dobrze zrobiłem?
– Ś-świetnie. Proszę siedzieć i słuchać. Ja tymczasem zadzwonię.
Zatelefonował do swego mieszkania i kazał kamerdynerowi udać się na bulwar Czystoprudny i popatrzeć na pewien dom.
Pomilczawszy, Masa spytał:
– Panie, czy nie będzie to wtrącanie się w bieg wojny?
– Nie – uspokoił go Erast Pietrowicz, gwałcąc nieco sumienie, lecz innego wyjścia nie miał. Mylnikowa nie było, a żandarmi kolejowi nie zdołaliby prowadzić inwigilacji z sensem. – Będziesz po prostu patrzyć na pensjonat Saint-Saëns i zawiadomisz, gdybyś dostrzegł coś ciekawego. Jest tam niedaleko kinoteatr Orlando, a w nim publiczny telefon. Ja będę pod numerem…
– Dwadzieścia dziewięćdziesiąt trzy – podpowiedział Lisicki, mający na każdym uchu po słuchawce.
– Dzwonią, na lewy! – wykrzyknął w minutę później. Erast Pietrowicz złapał dodatkową tubkę, i usłyszał soczysty męski głos:
– Beatrysiu, duszeńko! Cały płonę, aż sił brak. Już do was jadę. Przygotujcie mój gabinecik. I Zulejkę, koniecznie.
– Zulejka jest z kawalerem – odpowiedział na drugim końcu głos kobiecy, bardzo miękki i miły.
Mężczyzna oburzył się.
– Jak to z kawalerem? Z kim? Jeśli z von Weilem, nie daruję pani tego.
– Przygotuję panu madame Friedę – zagruchała kobieta. – Pamięta pan, taka rosła, pysznej budowy, wirtuozersko smaga biczykiem, nie gorzej od Zulejki. Spodoba się waszej ekscelencji.