Sztabsrotmistrz zatrząsł się, dławiąc bezgłośny śmiech. Fandorin z irytacją rzucił tubkę.
W ciągu najbliższej godziny rozmów było mnóstwo, niektóre jeszcze pikantniejszej treści, lecz wszystkie w lewe ucho Lisickiego, czyli na numer 114-22; drugi telefon milczał.
Ocknął się o wpół do dwunastej, przy czym dzwoniono z pensjonatu. Mężczyzna poprosił o numer 42-13.
– Czterdzieści dwa trzynaście – co to? – szeptem zapytał inżynier, podczas gdy panienka łączyła.
Żandarm sam już szeleścił kartkami. Znalazł, podkreślił paznokciem linijkę. „Restauracja Róża Wiatrów” – przeczytał Fandorin.
– Restauracja Róża Wiatrów – rozległo się w słuchawce. – Słucham?
– Kochaniutki, poproszę do mnie pana Miroszniczenkę, siedzi przy stoliku pod oknem, sam – poprosił męskim głosem Saint-Saëns.
– W tej chwileczce.
Długie, kilkuminutowe milczenie. Potem spokojny baryton na restauracyjnym końcu linii zapytał:
– To pan?
– Według umowy. Gotowi?
– Tak. Będziemy o pierwszej w nocy.
– Dużo tego. Bez mała tysiąc skrzynek – uprzedził pensjonat.
Fandorin ścisnął słuchawkę tak, że pobielały mu palce. Broń! Transport japońskiej broni, nie inaczej!
– Ludzi starczy – z przekonaniem zapewniła restauracja.
– Jak będziecie transportować? Wodą?
– Ma się rozumieć. Inaczej na co mi magazyn nad rzeką? Powiedz pan, gdzie to.
W owej chwili na stole przed Lisickim zamigał lampkami aparat.
– To alarmowy – szepnął oficer, chwytając rożek i przekładając dźwignię. – Eraście Piotrowiczu, do pana. Pilne. Myślę, że pański sługa.
– Niech pan słucha. – Fandorin kiwnął w stronę tubki i wziął rożek.
– Panie, miałem zawiadomić, gdyby było ciekawie – rzekł po japońsku Masa. – Tu bardzo ciekawie, proszę przyjechać.
Niczego nie wyjaśniał, widać w kinoteatrze był tłum luda. Tymczasem rozmowa między Saint-Saënsem a Różą Wiatrów dobiegła końca.
– No i co, wymienił m-miejsce? – niecierpliwie odwrócił się do Lisickiego inżynier.
Ów ze skruchą rozłożył ręce.
– Zapewne w ciągu dwóch sekund, kiedy pan odłożył rożek, a ja jeszcze nie wziąłem… Słyszałem tylko, jak tamten z restauracji powiedział: „Tak, tak, wiem”. Jakie będą rozkazy? Posłać do Róży Wiatrów i Saint-Saënsa patrole?
– Nie trzeba. W restauracji nikogo pan już nie zastanie, a pensjonatem zajmę się sam.
Gnając powozem przez nocne bulwary, Fandorin myślał o straszliwym zagrożeniu, jakie zawisło nad prastarym miastem – nie, nad całym tysiącletnim państwem. Tłumy czerni, zbrojne w japońskie (czy jakie tam) karabiny zdławią zaułki pętlą barykad. Z peryferii do centrum popełznie bezkształtna, krwawa plama. Nastąpi przewlekła, okrutna masakra bez zwycięzców: zostaną tylko trupy i przegrani. Główny wróg całego życia Erasta Pietrowicza – bezsensowny, dziki Chaos – wlepiał w inżyniera bielma mrocznych okien, szczerzył zgniłe paszczęki bram. Rozumne, cywilizowane życie skurczyło się do migocącej bezbronnie wzdłuż trotuaru, wątłej niteczki latarń.
Masa oczekiwał pod kratą skweru.
– Nie wiem, co się dzieje – mówił szybko, wiodąc Fandorina wokół stawu. – Proszę samemu spojrzeć. Zły człowiek Myrnikow i z nim jeszcze pięciu zakradli się do domu przez ten ganek. To było… dwanaście minut temu. – Z satysfakcją spojrzał na złoty zegarek, ofiarowany mu w swoim czasie przez Erasta Pietrowicza na pięćdziesięciolecie mikado. – I zaraz zadzwoniłem.
– Co za pech! – wykrzyknął z żalem inżynier. – Ten szakal przewąchał i znów wszystko popsuł.
Kamerdyner zauważył filozoficznie:
– Trudno, nic teraz się nie zrobi. Patrzmy lepiej, co będzie.
Zaczęli patrzeć.
I z lewej, i z prawej było okno. Nie paliło się w nich światło.
– Dziwne – szeptał Erast Pietrowicz, – Co oni tam robią po ciemku? Ani strzałów, ani krzyków…
I w tejże chwili rozległ się krzyk – niegłośny lecz pełen tak zwierzęcej rozpaczy, że Fandorin i jego sługa bez porozumienia wyskoczyli z ukrycia i pobiegli w stronę domu.
Na ganek wypełzł ktoś szybko na łokciach i kolanach.
– Banzaj! Banzaj! – wołał bez przerwy.
– Dalej! – obejrzał się inżynier na ociągającego się Masę. – Co z tobą?
Sługa stał, skrzyżowawszy ręce na piersi – niemy posąg obrazy.
– Pan mnie oszukał. Ten człowiek to Japończyk.
Na przekonywanie go brakło czasu. Zresztą wstyd.
– Nie Japończyk – odrzekł Fandorin. – Ale masz rację, lepiej idź. Neutralność to neutralność.
Westchnął i ruszył dalej. Kamerdyner też westchnął i odszedł.
Zza węgła pensjonatu wyleciały jeden za drugim trzy cienie w jednakowych paltach i melonikach.
– Eustracjuszu Pawłowiczu! – rozwrzeszczały się, stawiając szefa z czworaków na nogi. – Co z panem?
Ten wył, rwał się im z rąk.
– To ja, Fandorin – rzekł, podchodząc, Erast Pietrowicz.
Filerzy przyjrzeli mu się bez słowa. Było jasne, że nie ma potrzeby bliższej prezentacji.
– We łbie mu się pomieszało – westchnął jeden, starszy od reszty. – Eustracjusz Pawłowicz od dawna miał bzika, nasi przyuważyli. No i sfiksował do reszty.
– Japoński bóg… Banzaj… Precz, biesie… – szarpał się wciąż opętaniec.
By nie przeszkadzał, Fandorin ucisnął mu tętnicę, i radca dworu ścichł. Spuścił głowę, zachrapał, zwisł na rękach swych asystentów.
– Niech poleży, nic mu nie będzie. A wy za mną – rozkazał inżynier.
Szybko przeszedł pokoje, zapalając wszędzie elektryczność.
W mieszkaniu było pusto, ani śladu życia. Tylko w sypialni wydymała się z trzepotem firanka w otwartym oknie.
Fandorin skoczył do parapetu. Na zewnątrz było podwórze, za nim pustkowie, ciemne sylwetki domów.
– Uciekł! Czemu nikt nie stał pod oknem? Niepodobne to do Mylnikowa!
– Ależ ja stałem, o tam – jął się usprawiedliwiać jeden z filerów. – Jak usłyszałem, że Eustratpałycz krzyczy, pobiegłem. Myślałem, że trza pomóc…
– A gdzie nasi? – Starszy ze zdumieniem kręcił głową. – Mandrykin, Lepinche, Saplukin, Kufko i ten, jak mu tam, uszaty. W pogoń ruszyli, przez okno? Toż by gwizdali…
Erast Pietrowicz przystąpił do bliższych oględzin lokalu. W pokoju po lewej zauważył na dywanie kilka kropel krwi. Dotknął – świeża.
Powiódł dookoła wzrokiem i zdecydowanie ruszył ku serwantce, otwarł uchylone drzwiczki. Zaciśnięta ściskiem stolarskim sterczała tam niewielka kusza. Wystrzelona.
– Tak, tak. Znane sztuczki – wymamrotał inżynier i zaczął obmacywać podłogę w miejscu, gdzie była krew. – Aha, jest i s-sprężyna, pod klepką parkietu schował… A gdzież ciało?
Spojrzał w prawo, w lewo, podszedł do lustra na ścianie naprzeciw okna. Obmacał ramę, nie znalazł mechanizmu i najzwyczajniej walnął pięścią w błyszczącą taflę.
Filerzy, tępo wpatrzeni w działania Czarnoburego, westchnęli. Lustro z brzękiem wpadło w czarną niszę.
– Oto gdzie – z satysfakcją mruknął inżynier, szczękając guzikiem.
W tapecie otwarły się drzwi.
Za fałszywym lustrem objawiła się alkowa. Z drugiej strony miała okienko, skąd świetnie dało się obserwować sąsiednie pomieszczenie – sypialnię. Pół skrytki zapełniał aparat fotograficzny na statywie, lecz nie on zaciekawił Fandorina.
– Uszaty, mówicie? – spytał inżynier, schylając się i wpatrując w coś na podłodze. – Nie ten aby?