Wywlókł pod pachy bezwładne ciało ze sterczącą z piersi strzałą, krótką i grubą.
Filerzy nachylili się nad martwym kolegą, a inżynier śpieszył już do pokoju naprzeciwko.
– Ta sama sztuczka – oznajmił starszemu z agentów, który wszedł w ślad za nim. – Sekretna sprężyna pod parkietem. W szafie schowana kusza. Śmierć momentalna, grot zatruty. A trup o, tam. – Wskazał na lustro. – Może pan sprawdzić.
Lecz w tej skrytce, kubek w kubek podobnej do poprzedniej, znalazły się aż trzy ciała.
– Lepinche – westchnął filer, wyciągając to z wierzchu. – Saplukin. A na dole Kufko…
Piąty trup odkryty został w sypialni, między szafą a ścianą.
– Nie wiem, jak mu się udało poradzić sobie w pojedynkę. Najpewniej rzecz przebiegła tak – próbował odtworzyć przebieg zdarzeń Fandorin. – Ci, co weszli do bocznych pokoi, zginęli pierwsi, od strzał, i zostali schowani za lustrami. Tego w sypialni zabito gołą ręką – w każdym razie widocznych obrażeń nie ma. Saplukin i ten, jak mu tam, Lepinche, mają złamany kręgosłup szyjny. Sądząc z otwartych ust Lepinche’a, zdołał zobaczyć zabójcę. Ale nie więcej… Akrobata ukatrupił tych dwóch w przedpokoju, zaciągnął na prawo i rzucił na Kufkę. Jednego nie pojmuję: jakim cudem ocalał Mylnikow? Chyba że rozśmieszył Japończyka swoimi jękami „Banzaj!”. No, i tyle. Koniec liryki. Główne zadanie przed nami. Pan – tknął palcem jednego z filerów – weźmie swego nadwerężonego na umyśle szefa i zawiezie do Kanatczikowej Daczy. A wy dwaj ze mną.
– Gdzie, panie Fandorin? – spytał starszy.
– Nad rzekę Moskwę. Do licha, już wpół do pierwszej, a trzeba jeszcze znaleźć igłę w stogu siana.
Niech tylko kto spróbuje znaleźć nad rzeką Moskwą niewiadomy magazyn. Zamiast portu przeładunkowego stara stolica ma towarowe przystanie, ciągnące się od mostu Krasnochołmskiego i rozrzucone tu i ówdzie wzdłuż rzeki na wiele wiorst, aż do Kożuchowa.
Zaczęli od samej Taganki i przystani Wołżańskiego T-wa Parowcowi-Handlowego, potem debarkaderu Domu Kupieckiego B-ci Kamieńskich, składów Niżnonowogrodzkiej Kompanii Żeglugi Parowej p. Kaszynej, elewatorów S-ki Moskworieckiej… – i tak dalej, i dalej.
Szukali, jadąc wzdłuż brzegu dorożką, wpatrując się w ciemność i przysłuchując, czy skądś nie doniesie się hałas. Bo któż by pracował w grobowej ciemności prócz ludzi mających coś do ukrycia?
Od czasu do czasu zniżali się ku rzece, nadsłuchując nad samą wodą. Większość pirsów leżała na lewym brzegu, ale z rzadka trafiały się i nad prawym.
Wracali do bryczki, jechali dalej.
Erast Pietrowicz z każda chwilą posępniał.
Poszukiwania przeciągały się – breguet w kieszeni brzęknął dwa razy. Jakby do wtóru wybił dwukrotnie zegar z dzwonnicy klasztoru Nowospasskiego i myśl inżyniera zwróciła się ku sprawom religii.
Monarchia samodzierżawna trzymać się może tylko na wierze ludu w jej mistyczne, nadprzyrodzone korzenie, myślał chmurnie Fandorin. Jeśli ta wiara zwątleje, z Rosją będzie jak z Mylnikowem. Lud śledzi bieg tej nieszczęsnej wojny i z każdym dniem upewnia się, że bóg japoński albo silniejszy jest od rosyjskiego, albo też bardziej kocha swojego pomazańca niż nasz – cara Mikołaja. Konstytucja, oto jedyny ratunek, rozmyślał inżynier, wbrew dojrzałemu wiekowi wciąż jeszcze niewyzbyty skłonności do idealizmu. Monarchia przenieść musi punkt oparcia z religijności na rozum. Żeby lud wypełniał wolę władzy nie z bojaźni bożej, lecz dlatego, że się z tą wolą zgadza. Lecz jeśli teraz zacznie się zbrojny bunt, ze wszystkim koniec. I nieważne już, czy monarchia zdoła utopić powstanie we krwi, czy nie zdoła. Dżinn wyrwie się z butelki i tron tak czy owak runie. Jeśli nie teraz – to za kilka lat, przy kolejnym wstrząsie…
W mroku mętnie zabłysły pękate żelazne cysterny: rezerwuary naftowe B-ci Nobel. W tym miejscu rzeka zataczała łuk.
Erast Pietrowicz klepnął woźnicę w ramię, by przystanął. Przysłuchał się. Sponad odległej wody niósł się wyraziście rytmiczny, maszynowy stukot.
– Za mną! – Inżynier machnął na filerów.
Kłusem przebiegli zarośla. Wietrzyk przyniósł woń mazutu, gdzieś blisko, za drzewami było Postyłoje Oziero.
– A jakże! – wysapał starszy agent nazwiskiem Smu – row. – Naprawdę oni!
Poniżej niezbyt stromej skarpy ciemniał długi pirs, do którego cumowało kilka barek, przy czym jedna, najmniejsza, sprzęgnięta była z kanciastym holowniczkiem pod parą. To jego perkotanie złowił słuch Fandorina.
Z przyległego do przystani magazynu wybiegli dwaj tragarze, niosąc skrzynię, i znikli w ładowni małej barki. Za nimi pojawił się jeszcze jeden, z czymś kwadratowym na ramionach, i po trapie wbiegł za tamtymi.
– Tak, to oni – uśmiechnął się Fandorin, porzuciwszy w mig swe apokaliptyczne wizje. – Śpieszą się, s-sankiuloci.
– Kto? – zainteresował się niepojętym słowem drugi filer, Kroszkin.
Bardziej oczytany Smurow objaśnił:
– To byli tacy bojowcy, w guście eserowców. O francuskiej rewolucji żeś słyszał? Nie? A o Napoleonie? To i dobrze.
Z magazynu wybiegł następny tragarz, potem trzech naraz powlokło coś bardzo ciężkiego. W kącie pomostu przez sekundę, dwie zamigotał ognik zapałki, po czym skurczył się w czerwony punkt. Tam stało jeszcze dwóch.
Uśmiech na twarzy inżyniera zastąpiła troska.
– Coś ich przydużo. – Erast Pietrowicz rozejrzał się dookoła. – Co tam ciemnieje? Most?
– Tak jest. Kolejowy, na obwodnicy w budowie.
– Świetnie. Kroszkin, tam, po tamtej stronie, za Postyłym Ozierem jest stacja Kożuchowe. Bierz dorożkę i pędź piorunem. Na stacji powinien być telefon. Dzwoń do podpułkownika Daniłowa, numer siedemdziesiąt siedem dwieście trzydzieści pięć. Nie będzie podpułkownika – mów z dyżurnym oficerem. Nakreśl s-sytuację. Niech sadza na drezyny wartę, dyżurnych, kogo tylko zbierze – i tutaj. Wszystko. Leć. Ale rewolwer zostaw. I zapasowe naboje, jeśli masz. Tobie na nic, a nam może się p-przydać.
Filer na złamanie karku rzucił się z powrotem do bryczki.
– No dobra, Smurow. Podejdźmy bliżej. O, tam jest pierwszorzędny stos szyn.
Gdy Drozd zapalał, Rybnikow spojrzał na zegarek.
– Za kwadrans trzecia. Wkrótce świt.
– Nie szkodzi, zdążymy. Większość załadowana – wskazał eserowiec większą barkę. – Została tylko sormowska. Drobiazg, jedna piąta ładunku. Żywiej, towarzysze, żywiej – zachęcał tragarzy.
Towarzysze towarzyszami, ale sam skrzynek nie taszczysz, pomyślał mimochodem Wasyl Aleksandrowicz, zastanawiając się, kiedy lepiej rozpocząć rozmowę o najważniejszym – terminie powstania.
Drozd ruszył niespiesznie w stronę magazynu. Rybnikow za nim.
– A moskiewską kiedy? – spytał o główną barkę.
– Jutro wodniacy przeciągną do Fili. Stamtąd jeszcze gdzieś tam. I tak będziemy przesuwać z miejsca w miejsce, żeby nie lazła w oczy. No, a malutka idzie zaraz do Sormowa, w dół rzeki Moskwy, potem Oką.
W magazynie kończyły się już skrzynki, zostały tylko płaskie pudła z lontami i mechanizmami zegarowymi.
– Jak po waszemu merci? - Drozd się uśmiechnął.
– Agirato.
– A więc proletariackie agirato panu, panie samuraju. Zrobił pan swoją robotę, czas obejść się bez pana.
Rybnikow niecierpliwie zaczął mówić o najważniejszym:
– Zatem strajk musi się zacząć nie później niż za trzy tygodnie. Powstanie najpóźniej za półtora miesiąca…
– Nie komenderujcie, marszałku Oyama. Tak czy owak zadecydujemy bez pana – przerwał eserowiec. – Na pańską nutę grać nie będziemy. Myślę, że uderzymy jesienią. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Do tego czasu wyskubiecie Nikołaszce jeszcze trochę puchu i pierza. Niech przed narodem całkiem goły się zjawi. Wtedy się go upiecze.