Выбрать главу

Wasyl Aleksandrowicz odpowiedział na uśmiech uśmiechem. Drozd ani podejrzewał, że w tej sekundzie jego życie, jak i życie jego ośmiu towarzyszy, wisiało na włosku.

– Doprawdy, niedobrze. Nie dogadaliśmy się. – Rybnikow z rezygnacją rozłożył ręce.

W oczach wodza rewolucji błysnęły drwiące iskierki.

– Dotrzymywanie słowa przedstawicielowi imperialistycznego mocarstwa to burżuazyjny przesąd. – Popykał fajeczkę. – A jak będzie po waszemu „zwycięstwo”?

Podszedł robotnik, załadował na grzbiet ostatnie pudło i zdziwił się:

– Jakieś to za lekkie. Nie puste aby?

Postawił pudło na ziemi.

– Nie – objaśnił Wasyl Aleksandrowicz, podnosząc wieczko. – To zestaw lontów na różne okazje. O, to Bickforda, ten maskujący, a ten w gumowej koszulce do minowania pod wodą.

Drozd zainteresował się. Wyjął jasnoczerwony kłębek i obejrzał. Dwoma palcami wyciągnął metaliczny rdzeń – ów łatwo wylazł z wodoodpornej osłonki.

– Nieźle wymyślone. Podwodne minowanie? Może wywalić carski jacht? Mam tam w załodze człowieka, szalona pałka… Trzeba będzie pomyśleć.

Tragarz podniósł pudło, pobiegł na przystań. Tymczasem Rybnikow podjął decyzję.

– No cóż. Jesienią to jesienią. Lepiej późno niż wcale – rzekł. – A strajk za trzy tygodnie. Liczymy na was.

– A co wam zostało? – rzucił przez ramię Drozd. – I na tym koniec, samuraju. Rozstajemy się. Pruj do swojej japońskiej mamusi.

– Jestem sierota – uśmiechnął się samymi wargami Wasyl Aleksandrowicz i znów pomyślał, jak dobrze byłoby skręcić temu człowiekowi kark, żeby popatrzeć, jak przed śmiercią wyłażą i szklą mu się oczy.

I w owej chwili skończyła się cisza.

* * *

– Panie inżynierze, już chyba wszystko. Skończyli – szepnął Smurow.

Fandorin sam widział, że załadunek się kończy. Barka zagłębiła się niemal do linii wodnej. Była nieduża, lecz najwyraźniej pojemna – to nie byle co, wziąć na pokład tysiąc skrzynek z bronią.

Jeszcze po trapie wbiegła ostatnia postać, sądząc po chodzie, z brzemieniem całkiem lekkim, i na barce jeden po drugim zapłonęło siedem, nie – osiem ogników papierosów.

– Skończyli. Teraz popalą i odpłyną – dyszał Fandorinowi w ucho filer.

Kroszkin pobiegł po wsparcie za kwadrans trzecia, obliczał inżynier. Przypuśćmy, że o trzeciej dotarł do telefonu. Pięć, jeśli nie dziesięć minut zajmie mu tłumaczenie Daniłowowi lub dyżurnemu oficerowi, o co chodzi. Ech, trzeba było posłać Smurowa – wymowniejszy. Powiedzmy – dziesięć, nie, piętnaście po trzeciej zaalarmują straż. Przed wpół do czwartej nie ruszą. A jazda od Kałanczowki do mostu Kożuchowskiego drezyną – dobre pół godziny. Przed czwartą nie ma co czekać na żandarmów. A tu dopiero trzecia dwadzieścia pięć…

– Gotuj broń – rozkazał Fandorin, biorąc do lewej ręki swój brauning, a do prawej Kroszkinowski nagan. – Na trzy-cztery walcie w stronę barki.

– Po co? – wpadł w popłoch Smurow. – Ich cała kupa! Gdzie z rzeki prysną? Przyjdzie wsparcie, to dogoni się ich brzegiem!

– A skąd pan wie, że nie przeciągną barki za miasto, na odludzie, albo że jeszcze przed świtem nie przeładują broni na podwody? Nie, trzeba ich z-zatrzymać. Ile ma pan naboi?

– Siedem w bębenku, siedem zapasowych, i koniec. Myśmy filerzy, a nie baszybuzuki jakieś.

– K-kroszkin też ma czternaście. Ja tylko siedem. Zapasowego magazynka nie noszę. Też, niestety, nie jestem janczarem. Trzydzieści pięć strzałów – na pół godziny przymało. No, ale cóż robić. Działamy tak. Pierwszy bębenek wywalcie na wiwat, żeby zrobić wrażenie. A potem każdą kulę na pewniaka, z sensem.

– Coś daleko – zauważył Smurow. – A burta zakrywa ich do połowy. W figurę do pasa na taką odległość i w dzień trafić niełatwo.

– Nie celujcie do ludzi, bądź co bądź, to rodacy. Strzelać tak, aby nikt z barki nie przelazł na holownik. No, trzy-cztery!

Erast Pietrowicz uniósł do góry swój pistolet (tak czy owak, krótkolufowa broń na ten dystans na nic się nie zda) i siedem razy z rzędu nacisnął spust.

* * *

– Masz tobie – skonstatował Drozd, słysząc gęstą palbę.

Ostrożnie wysunął się zza drzwi. Rybnikow także.

Ogniki wystrzałów rozbłyskiwały znad pryzmy szyn zwalonych o pół setki kroków od przystani.

Z barki odpowiedziało bezładną kanonadą osiem luf.

– Szpicle. Wywęszyli nas – z zimną krwią ocenił sytuację Drozd. – Ale ich mało. Trzech, czterech, raczej nie więcej. Zaraz sobie poradzimy z tym fantem. Krzyknę chłopakom, niech obejdą z prawej i lewej…

– Stój! – Wasyl Aleksandrowicz złapał go za łokieć i zaczął szybko tłumaczyć: – Nie trzeba wikłać się w walkę, właśnie tego się po nas spodziewają. Jest ich mało, ale z całą pewnością posłali po wsparcie. Przechwycić barki na rzece nietrudno. Niech pan powie, jest ktoś na holowniku?

– Nie, wszyscy byli przy załadunku.

– Policjanci zjawili się niedawno – z przekonaniem powiedział Rybnikow. – Inaczej byłaby tu jak nic kompania żandarmów. Czyli że załadunku głównej barki nie widzieli, dobrą godzinę marudziliśmy z sormowską. Oto w czym rzecz, Drozd. Ładunek sormowski można poświęcić. Ratujcie dużą barkę. Uciekajcie. Wrócicie jutro. Idźcie, idźcie. Ja pociągnę policję za sobą.

Wziął od eserowca kłębek czerwonego lontu, wsunął go do kieszeni i wybiegł zygzakami na zewnątrz.

* * *

Czarne sylwetki na barce jakby wiatr zdmuchnął, znikły i purpurowe ogniki. Miast nich po sekundzie znad burty mignęły białe błyski strzałów.

Z magazynu na statek przebiegła, pętląc, jeszcze jedna postać. Tę odprowadził inżynier szczególnie uważnym wzrokiem.

Z początku kule świstały wysoko nad głową, potem bojowcy się wstrzelali. Od szyn, sypiąc iskrami i wydając obrzydły świst, jęły rykoszetować grudki ołowiu.

– O Boże, śmierć moja przyszła! – pojękiwał Smurow, kryjąc się z głową za pryzmą.

Fandorin nie spuszczał wzroku z barki, gotów strzelać, gdyby tylko któryś próbował przedrzeć się na holownik.

– No, nie jęcz pan – powiedział inżynier. – Czego się bać? Tylu już na mnie i pana na tamtym świecie czeka. Przywitają nas jak swoich. I jacy to ludzie! Z tutejszymi ani p-porównania.

Zaskakujące, lecz zaimprowizowany przez Fandorina argument podziałał. Filer uniósł się.

– I Napoleon czeka?

– I Napoleon. Lubi pan Napoleona? – w roztargnieniu wymamrotał inżynier, mrużąc lewe oko. Jeden z bojowców, bardziej przedsiębiorczy od reszty, popełzł z barki na holownik.

Erast Pietrowicz wsadził kulę w poszycie tuż przed nosem mądrali. Ten dał nura na powrót pod zasłonę burty.

– Uwaga, nie gap się! – powiedział do partnera Fandorin. – Teraz do nich dotarło, że czas uciekać, i polezą jeden za drugim. Nie puszczać ich, odciąć ogniem.

Smurow nie odpowiedział.

Inżynier krótko zerknął na niego i zaklął.

Filer przylgnął policzkiem do szyn, jego włosy lśniły od krwi, otwarte oko bałuszyło się w bok. Zabity…

Ciekawe, czy spotka się z Napoleonem? – przemknęło przez głowę inżyniera, któremu skądinąd w owej chwili było nie do sentymentów.

– Towarzyszu sterniku, do sterówki! – doniósł się dźwięczny głos z barki. – Szybciej!

Ukryta na dziobie postać znów popełzła na holownik. Z ciężkim westchnieniem Fandorin strzelił, żeby trafić – ciało z pluskiem wpadło w wodę.