Выбрать главу

Tym sposobem Fandorin trafił do stołecznego żandarmeryjno-policyjnego zarządu dróg żelaznych, i to właśnie w charakterze „wolnego strzelca”, to jest konsultanta bez poborów, za to o nader szerokich kompetencjach. Stojące przed konsultantem zadanie brzmiało: opracować system bezpieczeństwa szlaków komunikacyjnych, wypróbować go w podległej strefie, po czym przekazać do zastosowania zarządom żandarmeryjnym kolei całego cesarstwa.

Rzecz była niełatwa, odległa od wcześniejszych zajęć Erasta Pietrowicza, lecz na swój sposób pasjonująca. Zarządowi podlegało dwa tysiące wiorst szlaków, setki stacji i dworców, mostów, pasów wywłaszczenia, zajezdni, warsztatów – i wszystko to należało chronić przed możliwymi zakusami przeciwnika. O ile gubernialny zarząd żandarmerii liczył parę dziesiątków ludzi, o tyle kolejowy – ponad tysiąc. Skala i odpowiedzialność – nieporównywalne. Prócz tego instrukcja służbowa zwalniała żandarmów kolejowych z funkcji policji politycznej, co było dla Fandorina nader ważne: nie lubił rewolucjonistów, lecz z jeszcze większym wstrętem odnosił się do metod, za pomocą których Ochrana i Oddział Specjalny Departamentu Policji rugowały nihilistyczną zarazę. Z tego względu służba w żandarmeryjnym nadzorze kolei zdała się Fandorinowi sprawą czystą.

O drogach żelaznych wiedział niewiele, lecz za kompletnego dyletanta uznać się nie mógł. Miał, bądź co bądź, dyplom inżyniera maszyn pędnych, a przed dwudziestu laty, badając pewną zagmatwaną sprawę, przesłużył w charakterze praktykanta czas jakiś na odcinku.

W ciągu roku wolny strzelec sporo osiągnął. Umieścił dyżurnych żandarmów na wszystkich pociągach, z pasażerskimi włącznie; wdrożył ochronę specjalną mostów, tuneli, rozjazdów i zwrotnic; wprowadził lotne patrole na drezynach, i tak dalej. Nowinki zarządu stołecznego przejęły szybko inne gubernie i do tej pory (tfu-tfu!) nie doszło do żadnej poważnej katastrofy czy dywersji.

Choć stanowisko Fandorina było dziwne, w zarządzie zdołano doń przywyknąć i tytułowano go z szacunkiem „panem inżynierem”. Naczelnik, generał lejtnant von Kassel, przywykł we wszystkim na swym konsultancie polegać i nie podejmował bez niego żadnych decyzji.

Również teraz Leoncjusz Karłowicz oczekiwał swego pomocnika w progu gabinetu.

Ujrzawszy w głębi korytarza wysoką, sprężystą sylwetkę inżyniera, rzucił mu się na spotkanie.

– Że też akurat na moście Tezoimienickim! – krzyknął już z daleka. – Toż pisaliśmy do ministra, uprzedzaliśmy, że most wysłużony, niepewny! A on wsiada teraz na mnie, że niech no się okaże, że to dywersja – pod sąd! Jaka znów dywersja? Tezoimienicki nie był remontowany od 1850 roku! I masz tobie: runął pod eszelonem z ciężką artylerią. Działa poniszczone. Masa zabitych. A co najgorsze, zerwane połączenie z Moskwą!

– Dobrze, że tam, a nie za Samarą – odrzekł Erast Pietrowicz, wchodząc za von Kasselem do gabinetu i zamykając drzwi. – Tu można puszczać objazdem, linią nowogrodzką. Czy to pewne, że chodzi o wypadek, a nie o dywersję?

– Zlituj się pan – skrzywił się Leoncjusz Karłowicz – o jaką dywersję? Jako autor instrukcji sam mógłby pan to wiedzieć. Na moście straż, co pół godziny kontrola plantu, na platformach hamulcowych pociągów żandarmi – na moim terenie wszystko jak w zegarku. Powiedziałby pan lepiej, skąd te ciągłe dopusty, spadające na nieszczęsną ojczyznę! I tak przecie ostatkiem sił ciągniemy! Ta Cuszima! Czytał pan doniesienia? Kompletny pogrom, nawet jednego japońskiego okrętu nie zatopili. Skąd ona w ogóle wylazła, cała ta Japonia! Kiedy zaczynałem pracować, o takim kraju nie było ani słychu. I w parę lat wyrósł jak na drożdżach. Widziane to rzeczy?

– Cz-czemuż to niewidziane? – odparł Fandorin, jak dawniej zacinając się nieco. – Zaczęła się unowocześniać w roku 1868, trzydzieści siedem lat temu. Okres krótszy niż od wstąpienia na tron Piotra do Połtawy. Wcześniej nie było mocarstwa zwanego „Rosja”, a tu nagle wylazła skądciś czy wyrosła – i też jak na d-drożdżach.

– Zostaw pan, to historia. – Generał machnął ręką

1 przeżegnał się zamaszyście. – A ja panu ot, co powiem. Karze nas Pan Bóg za nasze grzechy. Ciężko nas karze, jak egipskiego faraona, swoimi dopustami. Bogiem a prawdą – tu Leoncjusz Karłowicz obejrzał się na drzwi i przeszedł na szept – przegraliśmy tę wojnę.

– Nic podobnego – zaprzeczył żywo Erast Pietrowicz. – W żadnym razie. Nic nadprzyrodzonego nie zaszło. To raz.

Stało się tylko to, czego należało oczekiwać. Trudno się dziwić, że Rosja nie wygrała ani jednej bitwy. Istnym cudem byłoby, gdyby wygrała. Żołnierzy mamy gorszych od japońskich – ustępują im i wytrzymałością, i wyszkoleniem, i duchem bojowym. Rosyjski oficer jest, nie powiem, niezgorszy, ale japoński – po prostu wspaniały. No, a co do generałów (niech ekscelencja nie bierze tego do siebie), szkoda gadać: ci tłuści i ospali, tamci żylaści i brutalni. Trzymamy się tylko dlatego, że obrona jest łatwiejsza od ataku. Ale bez obaw, Leoncjuszu Karłowiczu, choć przegrywamy bitwy, wojnę jednak wygramy. To d-dwa. Nasza zasadnicza przewaga nad Japonią to potęga ekonomiczna, ludzkie i naturalne rezerwy. Czas pracuje dla nas. Głównodowodzący Liniewicz, odwrotnie niż Kuropatkin, działa jak najsłuszniej: przewleka kampanię, zbiera siły. Japończycy im dalej, tym słabsi. Budżet na granicy bankructwa, linie zaopatrzenia coraz dłuższe, rezerwy topnieją. Wszystko, czego nam trzeba, to unikać większych starć – i zwycięstwo w kieszeni. Szczytem głupoty było wlec tam przez pół świata flotę bałtycką – admirałowi Togo na pożarcie.

Generał promieniał, słuchając pomocnika, lecz krzepiącą zapowiedź Fandorin zakończył, mówiąc z troską:

– Katastrofa na moście Tezoimienickim martwi mnie bardziej od zagłady naszej eskadry. Bez floty jakoś tę wojnę wygramy, ale jeśli na magistrali kolejowej, zasilającej front, zaczną się takie sztuczki, z Rosją koniec. Niech pan każe podstawić parowóz do wagonu inspektorskiego. Pojedziemy z-zobaczyć, co się stało.

Zgłoska piąta, w której przewija się godny uwagi pasażer

Gdy wagon inspektorski przybył na miejsce katastrofy, nad urwisty brzeg rzeki Łomży noc znużyła się już udawaniem mroku i niebo w całej pełni roztaczało jasność poranka.

Obłomek mostu gościł nieprzebraną ciżbę oficjeli – ministra wojny jaśnie oświeconego inspektora generalnego artylerii, ministra komunikacji, szefa korpusu żandarmów, dyrektora departamentu policji i naczelnika gubernialnego wydziału żandarmerii. Samych zebranych w długi sznur salonek, każdej z własną lokomotywą, naliczyć się dało pół tuzina.

Nad obrywem skrzyły się galony, podzwaniały ostrogi i akselbanty dudniły władcze basy, a niżej, skrajem wody, władały chaos i śmierć.

Z nurtu Łomży wypiętrzała się nieforemna pryzma drewna i żelaza, nad nią zwisały zerwane przęsła mostu, w przeciwległy brzeg zarył się czołem strzaskany, dymiący jeszcze parowóz; drugi sterczał z wody prostokątnym niczym skrzesana turnia, czarnym tendrem. Rannych zabrano już, lecz na piasku spoczywał długi szereg nakrytych brezentem zwłok.