Wzrok sekretarza płonął zapałem.
– Więc niech pan mu powie, że jest mi winien siedemdziesiąt pięć jenów. Ma je oddać pani Błagolepowej.
Erast Pietrowicz chciał wstać, lecz gospodarz złapał go za rękę.
– No! Must play three! Rule! *
– On mówi, że wedle reguł firmy trzeba postawić najmniej trzy razy – przetłumaczył pobladły Shirota, choć Fandorin zrozumiał i bez tego.
Sekretarz próbował się chyba spierać, ale gospodarz, który wcześniej wysypał na stół stos jenów, zaczął zgarniać je z powrotem do siebie. Było jasne, że bez powtórnej gry pieniędzy nie odda.
– Nie szkodzi – wzruszył ramionami Erast Pietrowicz. – Chce, to zagramy. Tym gorzej dla niego.
W kubku znów zastukały kości. Teraz wokół stołu zebrali się wszyscy w sali prócz niewzruszonych palaczy i dwóch strażników przy drzwiach, lecz i ci stanęli na palcach, próbując ułowić cokolwiek nad murem zgiętych pleców.
Nudził się tylko radca tytularny. Wiedział, że dzięki niezbadanym wyrokom losu zawsze wygrywa wszelkie gry hazardowe, nawet ledwie znając reguły. Czemuż więc miałoby go niepokoić głupie „licho-cetno”? Ktoś inny na jego miejscu z tak wyjątkowym darem dawno zostałby milionerem bądź na wzór Puszkinowskiego Hermana stracił rozum, niezdolny znieść nadprzyrodzonych łask fortuny. Fandorin jednak przyjął zasadę, by zaufać cudom i nie starać się wciskać ich w ramy ludzkiej logiki. Skoro czasem zdarzają się cuda – dzięki Ci, Panie, a patrzeć darowanemu koniowi w zęby nie wypada.
Erast Pietrowicz ledwie spojrzał na stół, gdzie rzucono kości po raz wtóry. Niebieska znów ociągała się dłużej niż czerwona. Publiczność utraciła równowagę ducha, rozległy się okrzyki.
– Oni mówią: „Niebieska kość pokochała gaijina!” – krzyknął w ucho tytularnemu radcy spąsowiały Shirota, zgarniając stos białych i żółtych monet.
– Łaskawa pani, oto pieniądze pani ojca. – Fandorin przesunął w bok stosik, przegrany przez gospodarza we wcześniejszej grze.
– Damare! - szczeknął garbus na widzów.
Wygląd miał straszny: oczy napłynęły mu krwią, grdyka drżała, bulwiasta pierś wzdymała się ciężko.
Służąca wlokła po podłodze podzwaniający worek. Gospodarz drżącymi rękoma rozwiązał tasiemki i jął szybko ustawiać na stole słupki monet, po dziesięć sztuk w każdym.
„Będzie próbował się odegrać” – pojął Erast Pietrowicz i stłumił ziewnięcie.
Jeden ze strzegących wejścia zbirów nie zdzierżył: podsunął się do stołu, niemal całkowicie zastawionego pobłyskującymi mętnie słupkami srebra.
Tym razem garbus dobrą minutę trząsł kubkiem, nijak nie mógł się zdecydować. Wszyscy jak zaklęci wbili wzrok w jego ręce, tylko Fandorin, niezłomnie ufając swemu niezachwianemu szczęściu, popatrywał na boki.
Dlatego dostrzegł, jak krągłolicy Japończyk cichutko skrada się do wyjścia. Czemuż tak skrycie? Nie zapłacił kolejki? Może coś ukradł?
Kości stuknęły o drewno i wszyscy, zderzając się ramionami, skłonili się nad stołem, a Fandorin zerkał z ciekawością za smarkaczem.
Ten zaś uczynił rzecz niepojętą. Podkradłszy się do strażnika, który, choć od drzwi, śledził z zapartym tchem grę, krągłolicy krótkim, fantastycznie szybkim ruchem palnął go dłonią w szyję. Dryblas bezdźwięcznie padł na podłogę, a złodziejaszek (o ile był to złodziejaszek) bezszelestnie odsunął rygiel i wyskoczył na zewnątrz.
Na widok takiej zręczności Erast Pietrowicz aż pokręcił głową i obrócił się do stołu. Na co właściwie postawił? Bodaj na cetno.
Czerwony szton stanął na dwójce, niebieski wciąż się toczył. W następnej chwili chóralnie przełknięto ślinę, tak ogłuszająco, że tytularnemu radcy zadzwoniło w uszach.
Shirota, krzycząc niezrozumiale, klepał zwierzchnika po plecach. Sofia Diogenowna wbiła weń promienne ze szczęścia oczy.
Niebieska kość leżała, czerniejąc szóstką tłustych kropek.
Czemu kocha tych,
Co oziębli są dla niej,
Kość do hazardu?
Flaga wielkiego mocarstwa
Rozpychając ciżbę, Shirota wziął się do zsypywania srebra na powrót do worka. Izbę wypełnił melancholijny brzęk, lecz koncert ów trwał niedługo.
Rozbrzmiało wściekłe, wydarte naraz z wielu gardeł wycie, i do sali wdarła się hurma tubylców o absolutnie przeraźliwym wyglądzie.
Pierwszy wbiegł garbatonosy wąsacz z okrutnie rozdziawioną gębą; w rękach dzierżył długą bambusową pałkę. Za nim, zderzywszy się w przejściu ramionami, wpadli kolejni dwaj-jeden ze świstem ciął powietrze żelaznym łańcuchem, drugi trzymał dziwny przyrząd: drążek, z którego na sznurze zwisał drugi. W ślad za nimi wpadł zbir takiego wzrostu i tuszy, że tylko go pokazywać w Moskwie na jarmarku. Erast Pietrowicz nie podejrzewał nawet, że w drobnokościstej japońskiej nacji można znaleźć podobne okazy. Ostatni wtoczył się znajomy gołowąs, co wyjaśniało jego dziwne poczynania.
„Jedna szajka ma porachunki z drugą – zrozumiał Erast Pietrowicz. – Normalna rzecz, jak u nas. Tyle że nasze rezuny nie zdejmują obuwia”.
Tę ostatnią refleksję wzbudził fakt, że napastnicy przed wkroczeniem na maty zrzucili drewniane sandały. Wszczęła się taka rozróba, jakiej Fandorin jeszcze nie widział, acz mimo młodego wieku zdarzało mu się już uczestniczyć w niejednej krwawej rozprawie.
W tej niemiłej sytuacji Erast Pietrowicz rozsądnie zachował zimną krew. Wziął na ręce omdlałą z lęku Sofię Diogenownę, zaniósł ją w najdalszy kąt i przykrył sobą. Obok znalazł się rychło Shirota, powtarzający w panice niepojęte słowo: „Yakuza, yakuza!”.
– Co pan mówi? – zapytał Fandorin, śledząc bieg batalii.
– Bandyci! Uprzedzałem! Będzie Incydent! Ach, jaki Incydent!
Sekretarz miał absolutną rację: incydent kroił się nie na żarty.
Gracze i gapie poszli w rozsypkę. Zrazu kulili się pod ścianami, potem, wykorzystując pustkę u drzwi, jeden za drugim brali nogi za pas. Postąpić za ich rozumnym przykładem Fandorin nie mógł: nie wypadało porzucać panny, a zdyscyplinowany Shirota bynajmniej nie zamierzał zostawić zwierzchnika własnym losom. Sekretarz próbował nawet ze swej strony osłonić dyplomatę swym ciałem, lecz Erast Pietrowicz odsunął Japończyka: przeszkadzał mu patrzeć.
Młodym człowiekiem owładnęły wkrótce emocje, na widok bójki biorące w posiadanie każdą istotę płci męskiej, nawet całkiem postronną i usposobioną bez reszty pokojowo. Oddech przyśpiesza, krew krąży coraz szybciej, bezwiednie ściskają się pięści i wbrew rozsądkowi, wbrew instynktowi samozachowawczemu człowiek ma ochotę rzucić się z głową w kupę walczących, by na lewo i na prawo rozdawać ślepe ciosy.
Co prawda, w tej awanturze ślepych ciosów było niewiele. Może nawet nie było ich wcale. Zamiast miotać obelgi walczący chrząkali i wściekle pokwikiwali.
Hersztem napastników był bez wątpienia wąsacz z pałką. Pierwszy ruszył w bój i nader gracko zamalował jej końcem w ucho ocalałego strażnika – na pozór lekko, lecz ów runął na wznak i już nie wstał. Dwaj idący za wąsaczem, jeden młócąc łańcuchem, drugi drążkiem, położyli trzech białoczołych strażników.
Ale nie zakończyło to starcia – skądże.
W przeciwieństwie do żywiołowego wąsacza Garbus ani myślał pchać się na rożen. Trzymał się za plecami swoich ludzi, wykrzykując komendy. Skądś z tylnych pomieszczeń wybiegali nowi wojownicy i napastnikom także zrobiło się gorąco.
Gwardia Garbusa zbrojna była w długie kindżały a może krótkie miecze (Erast Pietrowicz zawahałby się przed ścisłą definicją tych piętnasto-dwudziestocalowych kling) i nader zręcznie władała swym orężem. A choć bambus czy drążek zdają się nic nie znaczyć przeciw stali, nie mówiąc o gołych rękach, którymi walczyli olbrzym i mikrus, szale boju nie przechylały się bynajmniej na stronę Rakuena.