– A dlaczego trzeba było koniecznie doczekać świtu?
– Żeby wrogowie dojrzeli trzy kruki.
Erast Pietrowicz potrząsnął głową, do reszty oszołomiony wschodnią egzotyką.
– Co miały z tym wspólnego trzy kruki? Na co się zdały?
– Wrogowie wiedzieli, ilu wojowników broni się w chramie – siedemdziesięciu ośmiu ludzi. Potem, oczywiście przeliczyliby trupy. Gdyby trzech brakło, Nobunaga domyśliłby się, że Tamba umknął, i nakazałby poszukiwania po całym cesarstwie. A tak samuraje uznali, że Tamba i dwaj jego zausznicy zmienili się w kruki. Oblegający spodziewali się przeróżnych czarów, prowadzili ze sobą psy tresowane do łowów na gryzonie, jaszczurki i węże, a także myśliwskie sokoły. Sokoły zadziobały kruki. Jeden z kruków miał zamiast prawego oka ranę, więc wrogowie upewnili się, wiedząc o ranieniu Tamby. Martwego kruka wystawili na pokaz na skrzyżowaniu ośmiu dróg i przybili tabliczkę: „Czarownik Momochi Tamba, zwyciężony przez władcę Zachodu i Wschodu, obrońcę tronu cesarskiego, księcia Nobunagę”. Nie minął rok, jak Nobunagę zabito, ale nikt nawet się nie domyślił, że zrobił to Tamba. Klan Momochi zmienił się w widmo, czyli stał się niewidoczny. Trzy rody, jakie zapoczątkował wielki jōnin i dwaj jego uczniowie: Momochi, Adati i Sonoti, zachowały się do dziś, wielokrotnie wiążąc się między sobą. Razem wziętych nie było nas nigdy więcej niż dwudziestu. Tak trwamy od trzystu lat, rozwijając sztukę ninjutsu. Tamba Pierwszy byłby z nas rad.
– I ani jeden z rodów nie z-zaginął?
– Nie. Dlatego, że głowa rodziny musi w porę podebrać zastępcę.
– Co to znaczy „podebrać”?
– Wybrać. I to niekoniecznie własnego syna. Krew jest nieważna. Ważne, by chłopiec miał konieczne zadatki.
– Chwileczkę! – wykrzyknął rozczarowany Fandorin. – To ty nie jesteś w prostej linii potomkiem Tamby Pierwszego?
Starzec zdziwił się.
– Z krwi oczywiście nie. Jakie to ma znaczenie? U nas w Japonii podstawą rodzicielstwa i adopcji jest duch. Syn swego ojca to ten, w kogo wcieliła się jego dusza. Ja, na przykład, nie mam synów, ale córkę. Co prawda, są krewni pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia, lecz duch wielkiego Tamby żyje nie w nich, tylko w ośmioletnim Jaitim. Podebrałem go pięć lat temu we wsi niedotykalnych. Rozpoznałem na jego usmarowanej buzi oznaki, które zdały mi się nader obiecujące. I bodajże nie popełniłem omyłki. Jeśli Jaiti okaże się nadal równie zdolny, zostanie po mnie Tambą Dwunastym.
Z resztą pytań Erast Pietrowicz postanowił zaczekać. I tak kręciło mu się już w głowie.
Druga rozmowa nastąpiła wieczorem, w tym samym miejscu, lecz tym razem rozmówcy siedzieli zwróceni w przeciwną stronę, patrząc, jak słońce spełza za szczyt sąsiedniej góry.
Tamba pociągał ze swej nieodstępnej fajeczki, ale teraz kurzył cygaro i Fandorin. Pełen poświęcenia Masa, cierpiący moralnie, że przespał całą nocną batalię, stracił pół dnia, by zapewnić panu wszystko, co nieodzowne. Podziemnym korytarzem, a potem za pomocą linowej windy (gdyż była i taka) przeniósł z rozgromionego obozu bagaż. Po tamtej stronie został tylko nie nadający się do transportu welocyped marki Royal Crescent Tricycle, na którym po wsi, tak czy owak, nie byłoby gdzie jeździć. Wypuszczony na wolność muł błądził po łąkach, ogłupiały od soczystej górskiej trawy.
– Mam prośbę – rzekł Erast Pietrowicz. – Naucz mnie swej sztuki, będę pilnym uczniem.
Większą część dnia spędził, patrząc, jak trenują shinobi, i napatrzył się takich rzeczy, że na twarzy zastygł mu głupkowato oszołomiony wyraz, zazwyczaj najzupełniej mu obcy.
Z początku Fandorin patrzył, jak bawią się dzieci. Sześcioletni malec wykazywał zdumiewającą cierpliwość, tresując mysz – uczył ją biegać do spodeczka i z powrotem. Ilekroć mysz wykonała zadanie, odsuwał spodeczek nieco dalej.
– Za kilka miesięcy mysz nauczy się pokonywać odległość czterystu, albo i pięciuset jardów, a wtedy będzie ją można wykorzystać do przenoszenia tajnych notatek – wyjaśnił ninja imieniem Rakuda, przydany wicekonsulowi do towarzystwa przez Tambę.
Rakuda znaczy wielbłąd, lecz na wielbłąda shinobi bynajmniej nie wyglądał. Był to mężczyzna w średnim wieku, o pyzatej, nadzwyczaj dobrodusznej fizjonomii. O takich mówi się: „nie skrzywdzi muchy”. Władał świetnie angielskim, dlatego też pewnie stał się przewodnikiem Erasta Pietrowicza. Zaproponował, by nazywać go „Jonatan”, lecz radca tytularny wolał dźwięczniejsze „Rakuda”.
Dwie dziewczynki bawiły się w pogrzeb. Wykopały jamę, jedna ułożyła się w niej, druga zasypała ją ziemią.
– Nie udusi się? – zaniepokoił się Fandorin.
Rakuda z uśmieszkiem wskazał sterczącą z mogiły trzcinkę.
– Nie, uczy się oddychać ćwiercią płuc. To przydatne.
Lecz nade wszystko młodego człowieka interesował, oczywiście, ośmioletni Jaiti, w którym upatrywał swego następcę Tamba.
Szczuplutki malec, całkiem zwyczajny z wyglądu, wspinał się na ścianę domu. Spadał, ocierając skórę do krwi, właził znowu.
To zdawało się niewiarygodne! Ściana była z desek, bez żadnych widocznych uchwytów, lecz Jaiti wpijał się paznokciami w drewno, podciągał i wreszcie wlazł jakoś na dach. Zasiadł tam, machając nogami, i pokazał Fandorinowi język.
– To jakieś czary!
– Nie, nie czary. To kaketsume - odrzekł Rakuda i zawołał chłopca.
Ten najzwyczajniej zeskoczył z dwusążniowej wysokości. Pokazał ręce i Erast Pietrowicz ujrzał na jego palcach żelazne naparstki z zagiętymi pazurami. Spróbował wleźć z ich pomocą na ścianę – nie wyszło. Jakąż siłę musiały posiadać czubki palców, by utrzymać wagę ciała!
– Chodźmy, chodźmy – ponaglił go Rakuda. – Etsuko będzie zabijać daijina. Ciekawe, czy jej się tym razem uda?
– Kim jest daijin? – spytał Fandorin, wchodząc za przewodnikiem do jednego z domów.
W sporym, pustym pomieszczeniu było czworo ludzi: dwaj mężczyźni, pucołowata dziewuszka, a z boku pod ścianą siedział ktoś w mundurze i mundurowej czapce. Przyjrzawszy się, Erast Pietrowicz zobaczył, że to lalka: naturalnej wielkości, z narysowaną twarzą i bujnymi przyklejonymi wąsami.
– Daijin znaczy „wielki człowiek” – jął szeptem objaśniać Rakuda. – Etsuko powinna go zabić, a Gohei i Tanshin to strażnicy. To taka próba. Trzeba ją przejść, by się dostać na wyższy stopień nauki. Etsuko próbowała już dwa razy bez skutku.
– Coś w rodzaju egzaminu, tak? – spytał radca tytularny, ciekawie śledząc wypadki.
Ryży Gohei i ponury, czerwonogęby Tanshin starannie obszukiwali dziewuszkę, która, jak się zdaje, odgrywała rolę petentki na audiencji u „wielkiego człowieka”.
Rewizja była tak skrupulatna, że Erast Pietrowicz oblał się rumieńcem. Mało, że rozebrano „petentkę” do naga, to jeszcze obmacano wszystkie zakamarki jej ciała. Młodziutka Etsuko gorliwie odgrywała swą rolę – kłaniała się uniżenie, parskała chichotem, obracała się tak i siak. Ochroniarze przeszukali zdjętą odzież, sandały, szeroki pas. Wyjęli z rękawa fajkę, zabrali. W pasie znaleźli haftowaną sakiewkę z hashi, drewnianymi pałeczkami do jedzenia, i nefrytowy brelok. Pałeczki zwrócili, brelok, obróciwszy go w palcach, na wszelki wypadek zabrali. Zmusili dziewczynę do rozpuszczenia włosów, wyjęli z nich dwie ostre spinki. Dopiero potem pozwolili jej się ubrać i dopuścili ją do daijina. Blisko jednak podejść nie pozwolili. Stanęli między nią a lalką: jeden z prawej, drugi z lewej.
Etsuko nisko pokłoniła się siedzącemu, złożywszy ręce na brzuchu. Lecz gdy się wyprostowała, miała w ręce drewnianą hashi. „Petentka” uczyniła błyskawiczny ruch i pałeczka wbiła się daijinowi wprost w narysowane oko.