– O, doskonale – pochwalił Rakuda. – Wycięła hashi z twardego drewna, zaostrzyła szpic, nasączyła trucizną. Przeszła próbę.
– Ale przecież by nie uciekła! Ochroniarze zabiliby ją na miejscu!
Ninja tylko wzruszył ramionami.
– Co za różnica? Zlecenie zostałoby wykonane.
Potem Erast Pietrowicz obserwował ćwiczenia z walki wręcz, i to zrobiło na nim zaiste przemożne wrażenie. Ani myślał, że ludzkie ciało jest zdolne do takich rzeczy.
Tymczasem Masa skończył transport i dołączył do swego pana. Chmurnie patrzył na akrobatyczne sztuczki skradaczy, najwyraźniej srodze im zazdroszcząc.
Zajęcia prowadził sam Tamba. Uczniów było trzech. Ćwiczenia pierwszego, najmłodszego, nie były zbyt interesujące: cały czas wstawał i padał, wstawał i padał, to na grzbiet, to na brzuch, to bokiem, to koziołkując przez głowę. Drugi, ów ryży Gohei, jeden ze „strażników” daijina, próbował zarąbać jōnina mieczem. Zadawał wymyślne, perfidne ciosy z góry, z dołu, po nogach, lecz ostrze nieodmiennie przecinało powietrze. Przy tym Tamba nie robił ani jednego zbędnego ruchu, tylko odchylał się lekko, przysiadał lub odskakiwał. Strach było patrzeć na tę zabawę.
Trzeci uczeń, żwawy dryblas lat trzydziestu (Rakuda powiedział, że zwą go Okami), walczył z zawiązanymi oczyma. Tamba trzymał przed nim bambusową deseczkę, coraz to zmieniając jej położenie, a Okami wymierzał w nią bezbłędnie celne ciosy rękami i nogami.
– Ma czucie – orzekł z szacunkiem Rakuda. – Jak nietoperz.
Wreszcie Masa nie zniósł okrzyków podziwu, jakie co chwila wydawał Fandorin. Sapnąwszy głośno, sługa podszedł do jōnina, energicznie się skłonił i o coś go poprosił.
– Chce zmierzyć się z którymś z uczniów – wyjaśnił Erastowi Pietrowiczowi przewodnik.
Tamba zlustrował krzepką figurę byłego yakuzy, musnął podbródek i krzyknął:
– Neko-chan!
Z sąsiedniej chałupki, wycierając w fartuch oproszone mąką ręce, wyszła suchutka starowinka. Jōnin wskazał jej Masę i wydał jakieś krótkie polecenie. Staruszka uśmiechnęła się szeroko, rozdziawiając usta z jednym jedynym żółtym zębem. Zdjęła fartuch.
Na twarzy Masy znać było straszną obrazę, jednakże Fandorinowski wasal okazał cierpliwość. Z szacunkiem skłonił się matronie i o coś zapytał. Zamiast odpowiedzi trzepnęła go dłonią w czoło, niby żartem, lecz Masa aż kwiknął z bólu. Opaćkane mąką czoło pobielało, twarz poczerwieniała. Sługa chciał złapać złośliwą karlicę za kołnierz, lecz ta wzięła go za napięstek, lekko zakręciła i mistrz jujitsu, znawca okinawskiej sztuki walki, fiknął kozła na ziemię. Zadziwiająca starucha nie dała mu czasu się podnieść. Skoczyła, przygniotła go kolanem, sękatą łapą ścisnęła pokonanego za gardło. Zdławiony zachrypiał i poklepał dłonią o ziemię na znak kapitulacji.
Neko-chan natychmiast rozluźniła palce. Pokłoniwszy się jōninowi, podniosła swój fartuch i wróciła dalej kucharzyć.
A wtedy, patrząc na posępnego Masę, nie śmiejącego podnieść wzroku na swego pana, Fandorin postanowił, że musi poznać tajniki ninjutsu.
Usłyszawszy prośbę, Tamba nie zdziwił się, tylko rzekł:
– Przeniknąć tajniki ninjutsu trudno, trzeba poświęcić temu całe życie, od chwili narodzin. Jesteś za stary, nie osiągniesz mistrzostwa. Zdołasz co najwyżej opanować pewne nawyki. Oto wszystko, czego się możesz spodziewać.
– Niech będą nawyki. Zgoda.
Jōnin pytająco popatrzył na wysunięty podbródek Fandorina i wzruszył ramionami.
– No cóż, spróbujmy.
Erast Pietrowicz z rozjaśnioną twarzą zgasił natychmiast cygaro i powstał.
– Mam zdjąć kurtkę?
Tamba wpuścił strużkę dymu.
– Nie. Z początku będziesz siedział, słuchał i starał się zrozumieć.
– Dobrze.
Fandorin posłusznie siadł, wyjął z kieszeni zeszycik i przygotował się do notatek.
– Ninjutsu składa się z trzech głównych sztuk: tonjutsu - sztuki skrytości, taijutsu - sztuki władania ciałem i bujutsu - sztuki posługiwania się bronią.
Ołówek pilnie zaskrobał o papier, lecz Tamba się zaśmiał i stało się jasne, że tylko naśladuje styl namaszczonego wykładowcy.
– Ale do tego dojdziemy wcale nie tak szybko. Na razie powinieneś upodobnić się do nowo narodzonego dziecka, które odkrywa dla siebie świat i bada możliwości własnego ciała. Musisz nauczyć się oddychać, pić, jeść, kontrolować pracę wnętrzności, ruchy rąk i nóg, pełzać, stać, chodzić, padać. Nasze dzieci uczymy tego od kołyski. Rozciągamy im stawy i mięśnie. Kołyską poruszamy nierytmicznie, lecz mocno, by malec uczył się szybko przemieszczać środek ciężkości. To, za co karze się zwykłe dzieci, my popieramy: naśladowanie głosów zwierząt i ptaków, rzucanie kamieniami, łażenie po drzewach. Nigdy nie staniesz się takim, jak ktoś wychowany w rodzinie shinobi. Ale niech cię to nie zniechęca. Gibkość członków i wytrzymałość to nie najważniejsze.
– A co jest najważniejsze, sensei? – zapytał Erast Pietrowicz, zwracając się do Tamby najszacowniejszym z japońskich tytułów.
– Umiejętność prawidłowego formułowania pytań. To potowa sprawy. A druga potowa – to zdolność usłyszenia odpowiedzi.
– Nie rozumiem…
– Człowiek składa się bez reszty z pytań, a życie i otaczający świat – z odpowiedzi. Określ kolejność zajmujących cię pytań, poczynając od najważniejszych. Potem nastaw się na to, by przyjąć odpowiedzi. Są wszędzie: w każdym zdarzeniu, w każdej rzeczy.
– Jak to w każdej?
– A tak. Przecież każda rzecz to cząstka boskiego ciała Buddy. Weź choćby ten kamień. – Tamba podniósł z ziemi bryłkę bazaltu, pokazał uczniowi. – Trzymaj. Patrz na niego bardzo uważnie, zapomniawszy o wszystkim poza swym pytaniem. Patrz, jaka ciekawa jest powierzchnia kamienia: wszystkie te wgłębienia, żyłki, plamki, bryłki przylepionego błota. Wyobraź sobie, że od budowy i wyglądu tego kamienia zależy całe twoje życie. Badaj ten przedmiot tak długo, dopóki nie poczujesz, że wiesz o nim wszystko. I wtedy zadaj mu swoje pytanie.
– Na p-przykład jakie? – zapytał Erast Pietrowicz, z ciekawością wpatrując się w bryłkę bazaltu.
– Jakiekolwiek. Czy masz coś robić, czy nie. Czy żyjesz, jak trzeba. Czy masz żyć, czy też umrzeć.
– To be or not to be - powtórzył radca tytularny, nie pojmując, czy jōnin zacytował Szekspira, czy była to przypadkowa zbieżność. – Ale jak może odpowiedzieć kamień?
– W jego kształcie, kolorach, fakturze kryje się oczywista odpowiedź. Człowiek nastawiony na pojmowanie ujrzy ją lub usłyszy. Może to nie być kamień, lecz dowolna nierówna powierzchnia lub dzieło przypadku: kłąb dymu, ślad esencji herbacianej na dnie czarki czy choćby resztki kawy, która lubicie pijać wy, gaijini.
– No, tak, jasne – zamruczał radca tytularny. – O tym słyszałem i w Rosji. Zwie się to wróżeniem z fusów.
Nocami byli razem. W domu Tamby gdzie pokoje na górze miały za zadanie tylko wprowadzać w błąd, a prawdziwe życie skupiało się w podziemiu, użyczono im izdebki bez okien.
Po długiej rozkoszy, niepodobnej ani do ognia, ani do gromu, ani do miłości kretów, powiedział, patrząc na jej nieruchomą twarz, na opuszczone rzęsy:
– Nigdy nie wiem, co czujesz i o czym myślisz. Nawet teraz.
Milczała i zdało się, że odpowiedzi nie będzie, ale oto spod jej powiek błysnęły skry, poruszyły się purpurowe wargi:
– Nie mogę powiedzieć, o czym myślę, lecz pokażę ci, jeśli chcesz, co czuję.