Z Etsuko wszystko rozegrało się szybko, aż nazbyt. Udawać niedoświadczonego młodzika, żeby ją lepiej rozpalić, nie było potrzeby. Wybiegła z krzaków, że aż wprost zbiła go z nóg, a w minutę później już pojękiwała, dyszała i pokrzykiwała, podskakując na Masie niczym kotka szarpiąca pazurami psa.
Niczego szczególnego w itinoku nie odkrył. Dziewucha jak dziewucha. Tylko uda jak z kamienia. Ścisnęła go nimi tak, że na biodrach zostaną mu jak nic siniaki. A wymyślności żadnej. Natsuko – nawet ta była ciekawsza.
Etsuko szeptała coś w zachwycie, gładziła Masę po jeżyku, łasiła się, a on nie mógł ukryć rozczarowania.
– Nie podobało ci się? – zapytała złamanym głosem. – Wiem, jestem nieuczona… „Obejdziesz się” – powiedział jōnin. Za to, wiesz, jak świetnie łażę po drzewach? Niczym prawdziwa małpa. Pokazać ci?
– No pokaż – zezwolił łaskawie Masa.
Etsuko zerwała się, podbiegła do martwej sosny i w niebywałym tempie, pracując rękami i nogami, wspięła się pod sam zwęglony wierzchołek.
Masie przyszła do głowy poetyczna myśclass="underline" żywa biel na martwej czerni. Pomyślał nawet, czyby nie stworzyć hokku o gołej dziewczynie na spalonej sośnie. Już i pierwsze dwie linijki miał w głowie – pięć sylab i siedem:
Sczerniała sosna.
Trzepotliwym motylkiem…
A co dalej? „Na niej dziewczyna” – zbyt prostackie. „Wzleciała w niebo miłość”… – to siedem sylab, a trzeba pięciu.
W poszukiwaniu natchnienia przeturlał się w pobliże sosny – nie warto było wstawać.
Nagle z góry doszedł dziwny, cmokający dźwięk. Z cichym jękiem Etsuko spadła z drzewa i runęła na ziemię o dwa kroki od Masy. Zmartwiały ze zgrozy zobaczył, że na białych plecach spod lewej łopatki sterczy gruba opierzona strzała.
Chciał skoczyć ku niej, zobaczyć, czy żyje.
Etsuko żyła. Nie obracając się i nie podnosząc głowy, kopnęła Masę tak, że przekoziołkował w bok.
– Uciekaj… – dobiegł go zdławiony szept.
Ale Masa nie pobiegł – nogi tak mu drżały, że nie uniosłyby chyba ciężaru ciała.
Noc wypełniły dźwięki.
Na ciemnej krawędzi rozpadliny wyłoniła się plama – jedna, druga, trzecia. W miejscu, gdzie shinobi umieścili tajną windę, na skraj urwiska zaczęli się wspinać czarni ludzie. Było ich mnóstwo. Masa patrzył na nich, leżąc w wysokiej trawie, i nie mógł się ruszyć, ogarnięty trwogą.
Jeden z czarnych podszedł do leżącej plackiem Etsuko i przewrócił ją nogą na plecy. Schylił się, w jego ręce zabłysło ostrze.
Nagle dziewczyna podniosła się, rozległo się chrypienie i teraz leżał już on, a Etsuko stała z mieczem w ręku, otoczona zewsząd przez tajemniczych intruzów. „Biała wśród czarnych” – przemknęło przez głowę Masy.
Dźwięk metalu, przekleństw, jęków i biała figurka znikła, a ludzie w czerni z chrzęstem rąbali coś leżącego na ziemi.
Masa wyraźnie usłyszał dziewczęcy głos, który krzyknął:
– Kongōjō!
Jeden z zabójców podszedł całkiem blisko. Urwał pęk trawy i jął wycierać ostrze. Dał się słyszeć głośny, urywany oddech.
Mętne światło księżyca na mgnienie przesączyło się przez cienkie chmury, i Masa wypatrzył kaptur z dziurkami zamiast oczu, patrontasz przez ramię, czarną kurtkę.
Ludzie Dona Tsurumakiego – otóż to! Na wzór shinobi zasłonili twarze, by nie bielały w ciemności.
Jak udało im się minąć „śpiewające deski”? Czyżby przyszli podziemnym przejściem? Lecz kto im je wskazał?
Masa odpełzł na czworakach w gąszcz, zerwał się, pobiegł.
Czarne kurtki nie traciły czasu. Z tyłu dobiegła przygłuszona komenda i ściółka zaskrzypiała pod szybkimi krokami.
Szybciej ku domom, podnieść alarm! Ludzie Dona nie będą rozróżniać, kto shinobi, a kto nie, zakatrupią, kogo popadnie.
Kiedy do pierwszej z chałup zostało ze dwadzieścia kroków, Masa pechowo wpadł w ciemności na sęk, rozharatał sobie policzek, a co najgorsze, nie mógł powstrzymać krzyku.
I zaraz ci z tyłu usłyszeli, i domyślili się, że zostali odkryci.
– TSUME-E! * - ryknął dowódczy bas. W odpowiedzi rozległ się chóralny ryk.
– Napad! Napad! – wrzasnął i Masa, ale prawie zaraz się zamknął, pojmując, że bez sensu ściąga na siebie niebezpieczeństwo.
Atakujący tak wrzeszczeli, tak tupali, że mieszkańcy Kakushimury nie mogli tego nie słyszeć.
Teraz, chcąc żyć, należało jak najszybciej ruszyć mózgiem. Dlatego Masa nie pobiegł ku domom, schował się za drzewo.
Nie minęło pół minuty, a obok przeleciał tłum czarnych kurtek, rozwijając się w biegu w półksiężyc, by otoczyć całą wyspę.
Tyralierą co pięć metrów rozjarzyły się wetknięte w ziemię pochodnie. Ognisty łańcuch przeciął cały las od skraju do skraju.
– Ognia!
Zatrzeszczały gęste salwy. Słychać było, jak kule walą w drewniane ściany, jak z wizgiem fruwają szczapy.
Ach, co za los! Jak wyciągnąć pana z tego piekła? Zaraz czarne kurtki zdobędą trzy pierwsze domy, po czym zaatakują siedzibę Tamby.
Masa w rozpaczy miotał się pośród sosen, lecz widział, że w żaden sposób nie uda mu się przemknąć przez oświetloną przestrzeń i łańcuch obławy.
Chrzęst gałęzi. Od rozpadliny biegł schylony człowiek. Czarna kurtka, czarny kaptur – widać odstał od swoich. Masa wpadł nań z boku, jednym ciosem zbił go z nóg, a potem dla pewności przycisnął kark leżącego kolanem i poczekał, aż trzaśnie. Mniejsza o hałas – palba trwała taka, że aż dzwoniło w uszach.
Zerwał z trupa spodnie i kurtkę, włożył. Twarz osłonił kapturem – całe szczęście, że ludziom Dona przyszedł do głowy tak dogodny fortel.
Zanim się z tym uporał, strzelanina ucichła. Przeszyte na wylot ściany z desek były całe w czarne kropki, niczym keks makowy, którym pasła Masę Natsuko. Jasno było prawie jak w dzień, tyle wokół płonęło pochodni.
Strzelcy wchodzili do domów pojedynczo, trzymając karabiny w pogotowiu. Potem wyłaniali się na powrót – we dwóch: wlekli trupy i kładli na ziemię. Schylony dowódca zaglądał w twarze.
Masa naliczył dziewięć dużych ciał i cztery małe – dwóch dorosłych brakowało.
– Tu nie ma Tamby! – oznajmił głośno dowódca. – I gaijina też nie ma. Są w domu nad przepaścią.
I odszedł, ale niedaleko, ledwie o parę kroków.
Naraz jedno z ciał ożyło. Mężczyzna (Masa poznał gadatliwego, zapobiegliwego Rakudę) kocim susem rzucił się dowódcy na pierś, błysnął nóż, lecz komendant czarnych kurtek okazał się szybki. Szarpnął głową, uchylając się od ciosu, cofnął się i potoczył po trawie. Ze wszystkich stron ruszyła pomoc, na ziemi zamrowił się niekształtny, czarny kłąb z mnóstwem sterczących rąk i nóg.
Korzystając z zamieszania jeszcze jedno ciało, tym razem małe, poruszyło się także. Był to ośmioletni Jaiti. Wstał, zachwiał się i otrząsnął. Dwie czarne kurtki chciały złapać malca, lecz ten smyrgnął między rozczapierzonymi rękami i w mig wlazł na drzewo.
– Łapaj! Łapaj! – wrzasnęli prześladowcy.
Gruchnęły wystrzały. Jaiti przeleciał na sąsiednie drzewo, potem na następne. Przebity kulą sęk złamał się w jego rękach, lecz diablik capnął inny.
Tymczasem wreszcie skończono z Rakudą. Dwie czarne kurtki zostały nieruchome na ziemi. Reszta odniosła martwego shinobi na bok. Pomogła dowódcy się podnieść. Ten wściekle odepchnął usłużne ręce, zrzucił z głowy kaptur. Błysnął rewolwer, kierując długą lufę na skaczącego po drzewach malca. Lufa opisała krótką krzywą, wypluła ognisty język i Jaiti jak kamień spadł w dół.