Nie ocalił. Modlący się przeciął pokój bez żadnych przygód. Przeczytał zdanie, z szacunkiem się skłonił. Tu jednak Mnich rozkazał:
– Zdejmij zwój! Zobacz, czy nie ukryli za nim jakiejś dźwigni!
Dźwigni za zwojem nie było, lecz przesuwając po ścianie ręką, nieszczęśnik zadrapał ją o niewidoczny gwóźdź.
Krzyknął, liznął krwawiącą dłoń, a w chwilę potem już skręcał się na podłodze – gwóźdź okazał się zatruty.
Za trzecimi drzwiami była kaplica. Czymże powita gości? Trzymając się nie nazbyt blisko Mnicha (żeby go nie zawezwał) i niezbyt daleko (bo nic się nie zobaczy), Masa wyciągnął szyję.
– No, który następny?! – wezwał dowódca i nie doczekawszy się ochotnika, złapał za kołnierz pierwszego, który się nawinął, wypychając go naprzód. – Śmiało!
Cały drżąc, wojownik otworzył drzwi. Skłonił się, widząc ołtarz z płonącą świeczką. Wejść w obuwiu nie śmiał, byłoby to bluźnierstwem. Zrzucił słomiane jori, zrobił krok naprzód i zatańczył na jednej nodze, schwyciwszy rękami stopę.
– Kolce! – wysapał Mnich.
Wpadł do pokoju (sam był w mocnych gaijińskich butach), wywlókł rannego na korytarz, ale biedak już siniał i błyskał białkami.
Ściany w kaplicy komendant opukał sam. Dźwigni i ukrytych sprężyn nie znalazł.
Wyszedłszy na korytarz, krzyknął:
– Zostało tylko czworo drzwi! Jedne z nich zaprowadzą nas do Tamby! Może to właśnie te! – wskazał na drzwi zamykające przejście. – Tsurumaki-dono obiecał nagrodę temu, kto pierwszy wlezie do nory starego wilka. Kto ma ochotę na stopień dziesiętnika i tysiąc jenów nagrody?
Chętny się nie znalazł. Korytarz podzieliła jakby niewidzialna granica: w głębi było przestronnie i stał tam dowódca, sam jeden – za to w bliższej, ciasnej części, skupiał się cały tłumek, dobra piętnastka, a jeszcze napierano z ganku.
– Ech, wy, tchórzliwe jaszczurki! Obejdę się bez was!
Szarpnął drzwi w bok, wystawiwszy naprzód rękę z rewolwerem. Ujrzawszy czerń, cofnął się, lecz zaraz wziął się w garść.
– Patrzcie – zaśmiał się – czegoście się przestraszyli! Pustki! No, zostało raptem troje drzwi. Ktoś chce spróbować szczęścia? Nie? I świetnie…
Otwarł najdalsze drzwi po lewej. Z wejściem się nie śpieszył. Najpierw przysiadł, machnął ręką, by podniesiono lampę. Obejrzał podłogę. Uderzył pięścią w tatami, potem dopiero nadepnął. Tak samo zrobił kolejny krok.
– Pałkę!
Wyciągnęli doń bambusowy drąg.
Mnich szturchał podłogę i ściany. Gdy deski w kącie ozwały się głuchym dźwiękiem, natychmiast otworzył ogień. Gruchnął wystrzał, drugi, trzeci.
Na jasnożółtej powierzchni pojawiły się trzy dziurki. Z początku Masie wydało się, że dowódca przesadza z ostrożnością, lecz potem rozległ się naraz skrzyp, ściana zachwiała się i wprost z niej zwalił się twarzą naprzód człowiek w czarnym stroju ninja.
W ścianie ciemniała nisza – sekretna szafa.
Nie tracąc ani sekundy, Mnich przerzucił rewolwer do lewej, dobył miecza i rąbnął leżącego po szyi. Zdarł maskę, podniósł głowę za warkoczyk.
Ryżawa fizjonomia Gohei szczerzyła się na swego zabójcę okrutnie wytrzeszczonymi oczyma. Wyrzuciwszy trofeum na korytarz, wprost pod nogi Masy, dowódca otarł z łokcia strugę krwi i zajrzał ostrożnie do niszy.
– Aha, coś jest! – ogłosił tryumfalnie.
Niecierpliwym gestem wezwał jednego z wojaków, który zdjął właśnie kaptur.
– Shinzo – do mnie! Spójrz no tam! Właź!
Splótł ręce, Shinzo postawił na nich nogę i górna połowa jego ciała skryła się przed oczyma stojących.
– A-a! – doniósł się zdławiony jęk.
Mnich przewidująco odskoczył w bok, a Shinzo jak wór runął w dół. W jego czaszce tkwiła stalowa gwiazdka o zaostrzonych krawędziach.
– Świetnie! – powiedział dowódca. – Są na strychu! Ty, ty i ty – do mnie! Strzec tego przejścia, w dziurę się więcej nie pchać, bo znowu shurikenem rzucą. Grunt, żeby shinobi tędy nie wyleźli. Reszta za mną! Gdzieś tu musi być wiąz do piwnicy.
Masa wiedział, jak trafić do piwnicy. W sąsiednim pokoju, w drugim z prawej, jest taka czujna podłoga – ani kichniesz, a już jesteś w piwnicy. Zaraz golonogłowy wreszcie dostanie za swoje.
Lecz Mnich i tu nie pokpił sprawy. Nie wlazł od razu, jak Masa, ale znów siadł w kucki i długo wpatrywał się w deski. Szturchał je kijem, coś skojarzył i chrząknął z satysfakcją. Potem z całej siły docisnął pięścią – podłoga chybnęła się nagle.
– Jest piwnica! – wyszczerzył się. – Trzech do drzwi, nie spuszczać z oka!
U ostatnich drzwi stał tłumek czarnych kurtek. Nacisnęli klamkę i wpatrzyli się oczekująco w sprytnego komendanta.
– Taaak! – rzekł ów przeciągle, wodząc wzrokiem po ścianach. – Cóż my tu mamy? Aha. Nie podoba mi się ten występ w kącie. Do czego służy? Podejrzane. Dobra. – Nie patrząc, Mnich sięgnął wstecz, chwycił za rękaw Masę.
– Idź, opukaj go.
Och, jak strasznie nie chciało się iść opukiwać podejrzanego występu! Ale jak się sprzeciwić? A tu Mnich jeszcze popędzał:
– Czego sterczysz! Żywo! Ty jesteś Ryuhei? Ściągnij no ten kaptur, już ci niepotrzebny, przeszkadza tylko patrzeć.
Raz kozie śmierć, pomyślał Masa i zrzucił kaptur. I tak stał przecież plecami do czarnych kurtek i dowódcy.
Pomodlił się w duchu: „Tamba-sensei, jeśli podgląda mnie pan teraz przez jakąś chytrą szparkę, proszę mnie nie brać za zdrajcę. Przyszedłem uratować swojego pana”. I na wszelki wypadek mrugnął w stronę podejrzanej ścianki, że niby jest swój.
– To nie Ryuhei! – usłyszał z tyłu. – Czy Ryuhei jest tak strzyżony?
– Ej, ktoś ty? Obróć no się! – rozkazał Mnich.
Masa zrobił dwa szybkie kroki przed siebie, trzeciego nie zdołał. Najbliższe podejrzanego występu tatami okazało się fałszywe, sama słoma, a pod nią nic. Z rozpaczliwym jękiem Masa spadł pod podłogę.
Ujrzał tuż nad sobą lśniącą smugę metalu i zmrużył oczy, lecz cios nie nastąpił.
– Masa! – szepnął znajomy głos. – Chut ne ubiu! *
Pan! Żywy! Blady, ze zmarszczonym czołem, w jednej ręce sztylet, w drugiej mały rewolwer.
Obok Midori-san w czarnym bojowym stroju, lecz bez maski.
– Dłużej tu zostać nie można. Uciekajmy! – powiedziała pani, dodając coś po gaijińsku, i cała trójka rzuciła się wstecz od prostokątnej dziury, skąd lało się w dół miękkie, żółte światło.
W samym kącie piwnicy ciemniało coś na kształt komina; w głębi Masa dojrzał dwie jutowe liny – był to z pewnością ów występ, który Mnich uznał za podejrzany.
Pan chwycił za jedną z lin i czarodziejskim sposobem wzleciał w górę.
– Teraz ty! – powiedziała Midori-san.
Masa złapał za szorstką jutę, a ta poderwała go sama pod strop. Było całkiem ciemno i trochę ciasno, lecz w pół minuty później wzlot się zakończył.
Najpierw Masa zobaczył podłogę z desek, potem sznur wywlókł go z włazu do pasa, a dalej Japończyk już sam się wdrapał.
Rozejrzawszy się, zrozumiał, że trafił na strych: po obu stronach nawisały skośnie połacie dachu, przez szpary okien z przodu i z tyłu sączył się mętny blask.
Pomrugawszy, by lepiej widzieć w półmroku, Masa rozpoznał trzy postacie: jedną wysoką (to był pan), drugą niziutką (Tamba) i jedną średnią (czerwonolicy ninja Tanshin, będący u sensei kimś w rodzaju zastępcy). Z włazu wyskoczyła Midori-san i drewniana klapa się zatrzasnęła.