Выбрать главу

Zebrali się tu bodaj wszyscy ocaleli mieszkańcy Kakushimury.

Przede wszystkim należało zerknąć, co się wyrabia na zewnątrz. Masa podkradł się do tego z okienek, w którym pląsały purpurowe odbłyski. Przylgnął.

Ognisty pas pochodni otaczał dom półokręgiem od urwiska do urwiska. Między językami płomieni tkwiły sylwetki z karabinami gotowymi do strzału. Tamtędy nikt się nie przedrze – to jasne.

Masa przebiegł do drugiego okienka, lecz tam było całkiem kiepsko – ziała czarna czeluść.

Cóż począć? Z jednej strony otchłań, z drugiej – karabiny. W górze – niebo. W dole… W podłodze w głębi strychu żółcił się oświetlony kwadrat – właz odkryty przez Mnicha w trzecim pokoju z lewej. Tam są czarne kurtki ze sztyletami w garści. Czyli i w dół nie można.

A jeśli całkiem w dół, do piwnicy?

Masa przebiegł do machiny wznoszącej, odsłonił właz, z którego zaledwie kilka minut temu wylazł.

Z dołu doniósł się tupot, gwar – wrogowie już szperali w podziemiu.

To znaczy, że wkrótce dobiorą się i do strychu.

Wszystko skończone. Uratować pana się nie da.

No cóż – w takim razie obowiązkiem wasala jest umrzeć wraz z nim. Ale najpierw okazać panu ostatnią usługę: pomóc mu z honorem pożegnać życie. W sytuacji bez wyjścia, gdy zewsząd okrążyli cię wrogowie, jedyne, co pozostaje, to pozbawić ich satysfakcji patrzenia na twe przedśmiertne męki. Dostaną co najwyżej obojętnego trupa, a twoja martwa twarz spojrzy na nich z wyższością i pogardą.

Jaki sposób zaproponować panu? Gdyby był Japończykiem – wszystko byłoby jasne. Sztylet ma, czasu na przyzwoite seppuku też najzupełniej wystarczy. Tanshin nosi u boku krótki prosty miecz, więc skręcać się z bólu nie będzie pan musiał. Ledwie pchnie się sztyletem w brzuch, wierny Masa raz – dwa utnie mu głowę.

Ale gaijinowie nie robią seppuku. Wolą ginąć od prochu.

Zatem – niech i tak będzie.

Nie tracąc czasu, Masa podszedł do jōnina, który szeptał o czymś z córką, zajmując się przy tym jakąś niepojętą sprawą: wstawiał jeden w drugi bambusowe kije.

Przepraszając uprzejmie, że zakłóca rodzinną rozmowę, Masa powiedział:

– Sensei, panu pora rozstać się z życiem, chcę mu pomóc. Mówiono mi, że religia chrześcijańska z jakichś powodów zabrania samobójstwa. Proszę o wytłumaczenie panu, że uznam za honor przestrzelić mu serce czy skroń, co tylko sobie życzy.

Tu przybliżył się do nich i sam pan. Pomachał rewolwerem, coś mówiąc. Twarz miał posępną, stanowczą. Widać wpadł na tę samą myśl.

– Wyjaśnij mu, że otwierać ognia nie trzeba – rzekł szybko do córki Tamba po japońsku. – Ma tylko siedem naboi. Nawet jeśli ani razu nie chybi i zastrzeli siedem czarnych kurtek, nic to nie zmieni. Wystraszą się, przerwą przeszukiwanie i podpalą dom. Do tej pory tego nie zrobili, bo chcą zaprezentować Donowi mego trupa i mają nadzieję znaleźć jakieś skrytki, ale jeśli się nazbyt przestraszą – podpalą. Powiedz, że prosiłem cię o przekład, bo mój angielski jest zbyt powolny. Odprowadź go na bok, odciągnij. Mnie trzeba jeszcze minuty. Potem działaj według umowy.

Według jakiej umowy? Na co Tambie potrzebna minuta?

Dopóki Midori-san tłumaczyła jego słowa panu, Masa nie spuszczał oczu z jōnina. Ów kończył krzątaninę z bambusowymi drągami, teraz zaczął naciągać na nie wąski futerał, do którego przymocowany był wielki szmat czarnej tkaniny.

Cóż to za osobliwe przygotowania?

Flaga, to flaga! – domyślił się nagle Masa i wszystko stało się dlań jasne.

Wódz shinobi chce odejść z życia pięknie, z rozwiniętym sztandarem swego klanu. Dlatego musi zyskać na czasie.

– To flaga Momochi? – szeptem zapytał Masa stojącego obok Tanshina.

Ten pokręcił głową.

– A co?

Bałwan zostawił pytanie bez odpowiedzi.

Tamba uniósł tkaninę usztywnioną bambusowymi poprzeczkami, narzucił ją na grzbiet, naciągnął i stało się jasne, że to w żadnym razie nie flaga, lecz coś na podobieństwo szerokiego płaszcza.

Potem jōnin, milcząc, wyciągnął ręce i Tanshin włożył w nie nagi miecz.

– Żegnaj – powiedział sensei.

Shinobi odpowiedział słowem, które Masa raz już tej nocy słyszał:

– Kongōjō. – I majestatycznie się skłonił.

Wówczas Tamba wyszedł na środek strychu, pociągnął sznur na kołnierzu i dziwny płaszcz złożył się, oblegając ściśle jego ciało.

– Co zamierza zrobić sensei? – zapytał Tanshina Masa.

– Patrz w dół – burknął ów i padłszy na czworaki, przywarł twarzą do podłogi.

Wypadło naśladować ten przykład.

W podłodze, okazuje się, przebito szczeliny obserwacyjne, pozwalające widzieć korytarz i wszystkie pokoje.

Wszędzie snuły się czarne kurtki, na środku korytarza błyszczał czaszką Mnich.

– Nie znaleźli? – darł się, pochylony nad dziurą w podłodze. – Opukać każdy shaku *, tam muszą być skrytki!

Podniósłszy głowę znad szpary, Masa spojrzał na Tambę – w samą porę.

Jónin nacisnął nogą jakąś dźwignię. Otwarł się jeszcze jeden właz, umieszczony nad korytarzem. Prosty jak włócznia, starzec zeskoczył w dół.

Masa znów tknął nosem w podłogę, by niczego nie uronić.

Ach, cóż to było za widowisko!

Jōnin wylądował między Mnichem a dwiema czarnymi kurtkami. Ci tylko otwarli gęby, lecz wygolony cwaniak odskoczył w bok, wyszarpnął zza pasa rewolwer. Ale gdzież mu tam walczyć z Tambą! Krótki zamach miecza – i po podłodze potoczył się błyszczący bochen, z odrąbanej szyi lunęła struga krwi. Nie obracając się, stary shinobi przerzucił w tył lewą rękę, z lekka dotykając nosa jednego z wojowników, i ów niby pień rąbnął sztywno na podłogę. Drugi przysiadł w kucki, zakrył głowę rękami i Tamba go nie ruszył.

Z lekka schylony, najprzód powoli, a potem rozpędzając się coraz bardziej i bardziej, pobiegł do rozwartych drzwi, za którymi ziała przepaść. Za nim z krzykiem runęła cała czereda prześladowców.

Masa wpadł w zachwyt. Co za myśl! Wydać ostatni bój na pomoście nad otchłanią. Po pierwsze – nikt nie zajdzie człowieka od tyłu, a po drugie – jakież to piękne! Przecież czarne kurtki nie mają karabinów, broń została na zewnątrz. Ach, skroi ich stary Tamba na plasterki!

Obok rozległ się szelest. To podskoczył Tanshin, rzucił się do okna. Chce widzieć ostatni bój swego pana, zrozumiał Masa i co sił w nogach poskoczył za nim.

Przez kratę most widniał jak na dłoni. Wyjrzał księżyc i drewno pomostu zasrebrzyło się nad czernią otchłani.

Wtem na srebrzystą dróżkę wypadł pędem jōnin, poły jego płaszcza rozpostarły się niby rozłożone skrzydła nietoperza. Z rozbiegu, mocno odbiwszy się nogą, Tamba skoczył w przepaść.

A gdzież ostatni bój? – omal nie krzyknął Masa. Zarąbałby najpierw dziesiątek czy drugi wrogów, a potem można spadać w dół jak kamień.

Ale Tamba nie spadł jak kamień!

Zebrane na pomoście czarne kurtki zawyły ze zgrozy, a i Masie wystąpiły na czoło krople zimnego potu. Bo też stało się coś niezwykłego…

Wódz klanu Momochi zmienił się w ptaka! Ogromny czarny jastrząb krążył nad doliną, przecinając księżycowe światło i z wolna się zniżając.

Przytomność przywrócił Masie szturchaniec w ramię.

– Teraz trzeba szybko – powiedział Tanshin – dopóki się nie opamiętali.

Midori-san i pan, okazuje się, wyleźli już włazem na dach. Trzeba ich dogonić.

Pod nogami zaskrzypiały dachówki, w twarz dmuchnął świeży wiatr. Masa obejrzał się na przepaść, by raz jeszcze spojrzeć na czarodziejskiego ptaka, ale już go nie było – uleciał.

Ostatnie kilka kroków przepełzli na brzuchu, by nie dostrzegły ich czarne kurtki z łańcucha obławy.

вернуться

* Miara powierzchni równa 0,033 m2.