Krągłolicy wymachiwał nie tylko rękami, ale i nogami, jakimś cudem trafiając piętą to jednego w czoło, to znów innego w podbródek. Jego słoniowaty towarzysz radził sobie majestatyczniej i prościej: z zapierającą dech wobec takich gabarytów żwawością łapał za przegub zbrojnej w sztylet garści i jednym rzutem ciskał przeciwnika na podłogę lub o ścianę. Jego szynkowate łapska, całe pokryte barwnym tatuażem, posiadały iście nadludzką moc.
Obojętnymi na zmagania pozostawali tylko leżąca bez zmysłów panna Błagolepowa i odurzeni opiumiści, acz sienniki raz po raz zraszały bryzgi krwi z rozprutych arterii. W pewnej chwili jednego z drzemiących Chińczyków przygniotła kolejna ofiara herosa – człekomiota, lecz chwilowy gość rajskich ogrodów tylko się marzycielsko uśmiechnął.
Białe opaski skupiały się przy szynkwasie, tracąc wojowników: ten leżał z rozbitą głową, ów jęczał, ściskając złamaną rękę, ale straty ponieśli i agresorzy. Nadział się piersią na klingę wirtuoz sprytnego drążka. Przeszyty z dwóch stron naraz, padł posiadacz łańcucha. Krągłolicy skoczek żył, lecz zainkasował tęgi cios obuchem w ciemię i siedział teraz otępiały na podłodze, kiwając na wpół ogoloną głową.
Za to do zagnanego w kąt Garbusa zbliżali się dwaj najstraszniejsi wrogowie: tatuowany olbrzym i garbatonosy wąsacz.
Gospodarz wparł się garbem w szynkwas i z nieoczekiwaną zręcznością dał susa na drugą stronę lady. Czy jednak mogło go to uratować?
Herszt napastników zrobił krok w przód i jął kręcić w powietrzu świszczące ósemki swoją bronią, ledwie tykając jej czubkami palców.
Garbus podniósł rękę. Połyskiwał w niej sześciostrzałowy rewolwer.
– Nareszcie – odezwał się Erast Pietrowicz do zastępcy. – Nie mógł wpaść na to wcześniej?
Oblicze wąsatego zbója zdradziło takie zdumienie, jakby ten nigdy jeszcze nie widział broni palnej. Dłoń z pałką śmignęła ku górze, lecz wcześniej gruchnął strzał. Kula trafiła bandytę w nasadę nosa i zbiła go z nóg. Z czarnej dziurki z wolna, jakby niechętnie, zaczęła się sączyć krew. Na twarzy zabitego zastygł grymas niedowierzania.
Ostatni z napastników także zdębiał. Jego tęga dolna warga opadła, otłuszczone ślepka zamrugały.
Garbus rzucił jakąś komendę. Z podłogi chwiejnie podniósł się jeden ze strażników, potem drugi, trzeci, czwarty.
Schwycili giganta z całych sił za ręce, lecz ów leciutko, delikatnie, wzruszył ramionami i białe opaski pofrunęły na boki. Wtedy gospodarz najspokojniej wpakował siłaczowi w pierś pozostałych pięć naboi. Ów drgał tylko, gdy kule przebijały jego ogromne ciało. Wstrząsnął się i, cały spowity prochowym dymem, osiadł na matach.
– Dobre pół tuzina t-trupów – podsumował Erast Pietrowicz wyniki boju. – Czas zawiadomić p-policję.
– Czas jak najszybciej zmykać – sprostował Shirota. – Cóż za okropny Incydent! Rosyjski wicekonsul na miejscu bandyckiej rozprawy. Ach, cóż za podły człowiek ten Semushi.
– Czemu? – zdziwił się Fandorin. – Przecież bronił swego życia i lokalu. Toż by go zabili!
– Nic pan nie rozumie! Prawdziwy yakuza nie uznaje prochu! Oni zabijają tylko białą bronią albo gołymi rękoma. Co za hańba! Gdzie stacza się Japonia! Chodźmy.
Sofia Diogenowna ocknęła się od palby i usiadła, podwinąwszy nogi. Sekretarz pomógł jej wstać i pociągnął kobietę do wyjścia.
Urzędnik szedł za nimi, wciąż się oglądając. Widział, jak strażnicy odciągają trupy za szynkwas, podnoszą i wyprowadzają rannych. Ogłuszonemu mikrusowi wykręcili ręce i oblali go dzbanem wody.
– Co z panem? – wezwał Fandorina od drzwi Shirota. – Proszę się pośpieszyć.
Erast Pietrowicz jednak, miast się pośpieszyć, przystanął na dobre.
– Proszę poczekać na mnie na ulicy. Tylko z-zabiorę swoją wygraną.
Ale skierował się bynajmniej nie do stołu, gdzie leżał stos zbryzganego krwią srebra, lecz w stronę szynkwasu, gdzie stał gospodarz i dokąd zawleczono schwytanego yakuzę.
Garbus o coś go spytał. Zamiast odpowiedzi mikrus spróbował kopnąć go nogą w pachwinę, lecz cios okazał się słaby i niecelny – jeniec najwyraźniej nie całkiem jeszcze doszedł do siebie. Gospodarz złowieszczo syknął i zaczął kopać malutkiego siłacza w brzuch, w kolana, w kostki.
Mikrus nie puścił pary z ust.
Otarłszy pot z czoła, Garbus znów zadał pytanie.
– Chce wiedzieć, czy ktoś jeszcze został w Chorei-gumi – rozległ się szept przy samym uchu Erasta Pietrowicza.
To był Shirota. Wyprowadził Sofię Diogenownę na ulicę i wrócił. Proszę, jaki odpowiedzialny!
– Gdzie został?
– W bandzie. Ale yakuza, rzecz jasna, nie powie. Zaraz go zabiją. Chodźmy stąd. Wkrótce zjawią się policjanci, z pewnością już ich zawiadomiono.
Trzej w białych opaskach, pochrząkując, ciągnęli po podłodze martwego olbrzyma. Potężne ręce bezsilnie rozchyliły się na boki. Brakowało koniuszków obu małych palców.
Posługaczka w skupieniu posypywała maty białym proszkiem, od razu trąc je ścierką, i czerwone plamy znikały niemal w oczach.
Tymczasem gospodarz narzucił jeńcowi na szyję cienki sznur i zaciągnął pętlę. Szarpnął raz i drugi, a kiedy twarz yakuzy posiniała, znów zadał to samo pytanie.
Mikrus przedsięwziął jeszcze jedną rozpaczliwą próbę kopnięcia dręczyciela, lecz znowu bezskutecznie.
Wtedy Garbus zdecydował widać, że szkoda czasu. Jego przypłaszczona fizys rozciągnęła się w okrutnym uśmiechu, a prawa ręka zaczęła z wolna nawijać sznur na pięść lewej. Jeniec zachrypiał, wargi daremnie chwytały oddech, oczy wylazły z orbit.
– Ej, proszę tłumaczyć! – rozkazał sekretarzowi Fandorin. – Jestem przedstawicielem władzy konsularnej miasta Jokohamy, która znajduje się pod jurysdykcją wielkich mocarstw. Żądam natychmiastowego przerwania samosądu.
Shirota jął tłumaczyć, lecz o wiele dłużej, a jako puentę wykonał nagłą sztuczkę: dobył z kieszeni dwie flagi, rosyjską i japońską (te same, które Erast Pietrowicz widział wcześniej u niego na stole), i wykonał nimi szczególny gest: trójbarwną podniósł wysoko, a schylił czerwono-białą.
Nie do wiary, lecz perora sekretarza i jego osobliwa manipulacja wpłynęły na gospodarza. Zabełkotawszy coś wściekle pod nosem, rozluźnił sznur.
– Co mu pan powiedział? – zapytał z niedowierzaniem wicekonsul.
– Przetłumaczyłem pańskie słowa i dodałem od siebie, że jeśli zabije bandytę, musi zabić i pana, a wtedy nasz cesarz będzie zmuszony prosić o wybaczenie cesarza rosyjskiego, i to okryje Japonię straszliwą hańbą.
Erast Pietrowicz był pod wrażeniem, że na właściciela zbójeckiej karczmy podziałała podobna argumentacja. Jak widać, japońskie rezuny różnią się jednak od rosyjskich.
– A flagi? Zawsze je pan ze sobą nosi?
Shirota przytaknął uroczyście.
– Muszę mieć zawsze w pamięci, że służę Rosji, pozostając japońskim poddanym. A poza tym są takie piękne!
Ze czcią skłonił się fladze rosyjskiej, potem japońskiej.
Erast Pietrowicz po chwili namysłu uczynił to samo, tyle że zaczął od flagi Krainy Wschodzącego Słońca.
Tymczasem w sali zaczęła się niepojęta krzątanina. Wziętemu do niewoli yakuzie zdjęto pętlę, lecz ułożono go nie wiadomo dlaczego na ziemi, a czterej strażnicy usiedli mu na rękach i nogach. Z uśmieszku Garbusa widać było, że zamyślił jakąś nową niegodziwość.
Wbiegli dwaj słudzy. Jeden miał w rękach dziwaczny stempel, drugi czarkę z brązu z tuszem czy inkaustem.