– Masz niebieską skórę – powiedział, podchodząc, Tamba.
Twarz starca była spokojna, nawet jakby senna.
– Nie mogę oddychać – wyjaśnił urywanie Fandorin.
Jōnin spojrzał mu w oczy, pokiwał głową:
– I nie będziesz mógł. Trzeba wypuścić złą siłę. Bo cię zadusi. Trzeba rozbić lód, który ścisnął ci serce.
Znów nawraca do Dona, pojął Erast Pietrowicz.
– Zgoda. Pójdę z tobą. Wątpię, czy rozgrzeje mi to serce, ale może znów będę mógł oddychać.
Za plecami radcy tytularnego szalał płomień, lecz on się nie odwracał.
– Nie mam już żadnych słabości – rzekł jōnin. – Teraz będę prawdziwym Tambą. Ty też będziesz silniejszy. Jesteś młody. Na świecie jest bardzo wiele dobrych kobiet, dużo więcej niż dobrych mężczyzn. Kobiety cię pokochają, a ty pokochasz kobiety.
Erast Pietrowicz wyjaśnił mu:
– I mustn’t love anybody. My love brings distaster. I cannot love. I cannot love *.
Tamba nie odrzekł słowa.
Najgorzej bywa,
Kiedy nic nie odpowie
Ten, kto wie wszystko.
Listonosz
Do Jokohamy wyruszyli nocą. Fandorin na trycyklu, Tamba biegiem. Welocypedysta obracał pedały równo i silnie, lecz wkrótce został z tyłu – ninja poruszał się szybciej, a i nie musiał przystawać, by założyć łańcuch lub przebyć kamieniste łożysko potoku. Nie planowali, rzecz jasna, wspólnej podróży, więc umówili się tylko co do miejsca spotkania: w Bluffie, na wzgórzu, skąd tak dobrze widać dom Tsurumakiego.
Erast Pietrowicz poddał się rytmowi jazdy, myśląc tylko o tym, by prawidłowo oddychać. Z oddechem nadal było kiepsko, a co do reszty – radca tytularny czuł się dużo lepiej niż za dnia. Pomagał mu ruch. Miał wrażenie, jakby z człowieka zmienił się w obrotowy, transmisyjno-łańcuchowy mechanizm. W jego duszy zapanował nie tyle spokój, ile jakaś zbawcza pustka, bez myśli, bez emocji. Gdyby mógł, jechałby tak przez uśpioną dolinę aż do końca życia, nie czując zmęczenia.
Zmęczenia nie czuł rzeczywiście. Przed wyruszeniem Tamba zmusił Fandorina do przełknięcia kikatsu-maru, starodawnego pokarmu ninja, w który ci zaopatrywali się, mając przed sobą długą drogę. Była to drobna, prawie pozbawiona smaku, utoczona z proszku kuleczka. Tarta marchew, mąka gryczana, batat i jakieś wymyślne korzonki. Mieszanka ta musiała stać trzy lata, aż całkiem wyparowała z niej wilgoć. Wedle słów Tamby, dorosłemu mężczyźnie starczały dwie, trzy takie kulki, by cały dzień nie czuł głodu i zmęczenia. A zamiast manierki z wodą Erast Pietrowicz dostał zapas suikatsu-maru - trzy maleńkie gałki z cukru, słodu i miąższu marynowanej śliwki.
Był jeszcze jeden podarek, mający niewątpliwie wzbudzić w wyzbytym uczuć Fandorinie żądzę zemsty: gabinetowa fotografia Midori. Zdjęcie pochodziło zapewne z czasów, gdy służyła w domu publicznym. Z nieudolnie barwionego portretu na radcę tytularnego patrzyła porcelanowa lalka w kimonie, z wysoką fryzurą. Wpatrywał się długo w ten portret, ale Midori nie poznał. Znikła gdzieś także uroda. Erast Pietrowicz pomyślał z roztargnieniem, że za pomocą obiektywu fotograficznego nie sposób utrwalić prawdziwej urody: jest zbyt żywa i nieprawidłowa, zbyt zmienna. A może cała rzecz w tym, że prawdziwą urodę odbiera się nie oczyma, lecz jakoś inaczej.
Droga z Jokohamy w góry zajęła dwa dni. Z powrotem Erast Pietrowicz dojechał w pięć godzin. Nie zrobił żadnego postoju, a nawet bynajmniej się nie zmęczył – pewnie dzięki cudownym maru.
Żeby dotrzeć do Bluffu, należało jechać prosto, w stronę hipodromu, lecz zamiast tego Fandorin skierował maszynę w lewo, ku rzece, za którą skupiały się osłonięte poranną mgłą dachy dzielnicy handlowej.
Przemknął przez most Nishinobashi, za którym biegły już proste ulice Settlementu i zamiast na wzgórzu, gdzie na tytularnego radcę czekał już niewątpliwie Tamba, znalazł się na bulwarze, przed gmachem z trójkolorową rosyjską flagą.
Marszrutę Erast Pietrowicz zmienił nie z wywołanego przeżytym wstrząsem roztargnienia. Roztargnienie nie miało tu nic do rzeczy. Przeciwnie, za sprawą zmrożenia uczuć i wielogodzinnego, mechanicznego ruchu mózg radcy tytularnego jął pracować w sposób ukierunkowany i ścisły niczym arytmometr. Obróciły się jakieś zębatki, zazgrzytały dźwigienki i wyskoczyła decyzja. W swym zwykłym stanie Fandorin przeliczyłby się może, naplótłby trzy po trzy, lecz teraz, przy kompletnym braku emocji, wyłonił się plan zadziwiająco prosty i jasny.
Do konsulatu – a ściślej, do swojego mieszkania Erast Pietrowicz zajechał w sprawie bezpośrednio związanej z arytmetycznym planem.
Odwrócony minął sypialnię (tak podszepnął mu instynkt samozachowawczy), zapalił światło w gabinecie i zaczął grzebać w książkach. Metodycznie brał w ręce tom, wertował, rzucał go na podłogę, sięgał po następny.
A przy tym mruczał pod nosem niezrozumiałe słowa:
– Edgar Poe? Nerval? Schopenhauer?
Tak był zajęty tą tajemniczą pracą, że nie usłyszał cichych kroków za plecami. Nagle rozległ się głośny, nerwowy krzyk:
– Don ‘t move or I shoot! *
Na progu gabinetu stał konsul Doronin w japońskim szlafroku i z rewolwerem w dłoni.
– To ja, Fandorin – odparł spokojnie radca tytularny, obejrzawszy się nie dłużej niż na sekundę, i znów zaszeleścił kartkami. – Dzień dobry, Wsiewołodzie Witaljewiczu.
– Pan?! – zachłysnął się konsul, nie opuszczając broni (przypuszczalnie z zaskoczenia). – Zobaczyłem w pańskich oknach światło, drzwi otwarte. Pomyślałem: złodzieje, jeśli nie gorzej… Boże, więc pan żyje! Gdzie pan przepadł? Nie było pana cały tydzień! Już myślałem… A gdzie pański Japończyk?
– W Tokio – odpowiedział krótko Fandorin, odrzucając traktat Proudhona i biorąc się do powieści Disraelego.
– A… a pani O-Yumi?
Radca tytularny zamarł z książką w rękach, tak poraziło go to proste pytanie.
W rzeczy samej, gdzież jest teraz? Przecież tak być nie może, żeby jej całkiem nie było! Wstąpiła w inne ciało, jak uczą buddyści? Trafiła do raju, gdzie znaleźć się musi wszystko, co naprawdę piękne? Znalazła się w piekle, które czeka grzeszników?
– …Nie wiem – rzekł zmieszany po długiej pauzie. Powiedziane to było takim tonem, że Wsiewołod Witaljewicz z miejsca przestał rozpytywać zastępcę o ukochaną. Gdyby Erast Pietrowicz był w normalnym stanie, zauważyłby, że i konsul wygląda dość dziwnie: znikły gdzieś nieodstępne okulary, wzrok błyszczy ożywieniem, włos w nieładzie.
– A jak pańska górska ekspedycja? Znaleźliście legowisko Tamby? – spytał Doronin, ale jakoś bez szczególnego zainteresowania.
– Tak.
Jeszcze jedna książka poleciała na stos.
– No i co?
Pytanie zostało bez odpowiedzi. I znów konsul nie upierał się przy nim. Opuścił wreszcie broń.
– Czego pan szuka?
– Ach, wetknąłem coś i nie pamiętam gdzie – z irytacją powiedział Fandorin. – Może do Buliera-Lyttona?
– A wie pan, jaki zdarzył się tu bez pana numer? – Konsul zachichotał krótko. – To bydlę, Bucharcew, cichaczem naskrobał na pana donos, przy czym nie byle gdzie, tylko do Trzeciego Oddziału. Przedwczoraj przychodzi szyfrogram z podpisem samego szefa żandarmów, generała-adiutanta Mizinowa: „Niech Fandorin robi, co uważa za konieczne”. Bucharcew został kompletnie pognębiony. Teraz dla ambasadora główną personą jest pan. Za zasługi baron przedstawił pana wręcz do orderu!
Lecz i ta krzepiąca informacja nie zainteresowała radcy tytularnego, zaczynającego zdradzać coraz więcej oznak niecierpliwości.