Osobliwy był to dialog – rozmówcy prawie nie słuchali się wzajem; każdy myślał o swoim.
– Prawdziwe szczęście, że pan wrócił! – zakrzyknął Wsiewołod Witaljewicz. – I to właśnie dziś! Znać w tym niechybny palec losu!
Tu dopiero Erast Pietrowicz oderwał się od poszukiwań, spojrzał nieco uważniej na konsula i zrozumiał, że ów jest kompletnie odmieniony.
– Co się z panem dzieje? Ma pan rumieńce.
– Rumieńce? Naprawdę? – Doronin, zmieszany, złapał się za policzek. – Ach, Fandorin, zdarzył się cud, istny cud. Moja Obayashi oczekuje dziecka. Dzisiaj doktor orzekł: nie ma wątpliwości! Pogodziłem się dawno z tym, że już nigdy nie będę ojcem, aż tu naraz…
– Gratuluję. – Erast Pietrowicz pomyślał, co by tu jeszcze rzec, lecz nic nie wymyślił i tylko serdecznie uścisnął konsulowi rękę. – A dlaczego mój powrót to palec losu?
– A dlatego, że składam podanie o dymisję. Już napisałem. Moje dziecko nie będzie z nieprawego łoża. Żenię się. Ale nie zamierzam wracać do Rosji. Patrzyliby tam koso na Japonkę. Niech lepiej patrzą tu koso na mnie. Wystąpię o poddaństwo japońskie, przybiorę nazwisko żony, zostanę panem Obayashi. Brakowałoby jeszcze, żeby moje dziecko nazywało się „brudny człowiek”. Jednak podanie podaniem, a nie było komu przekazać spraw. Pan przepadł, Shirota się zwolnił. Szykowałem się już na długie oczekiwanie – kiedyś w końcu przyślą zmianę. A tu – pan! Taki to już szczęśliwy dzień! Pan żyje, czyli mam komu przekazać sprawy.
Szczęście ma kiepski słuch i Wsiewołodowi Witaljewiczowi nie przyszło do głowy, że ostatnie zdanie zabrzmiało dla jego zastępcy dość obraźliwie, lecz Fandorin bynajmniej się nie obraził. Nieszczęście też nie odznacza się dobrym słuchem.
– Przypomniałem sobie! Epikur! – zakrzyknął wicekonsul, złapał z półki książkę ze złotym brzeżkiem. – Jest! Oto ona!
– Co jest? – zapytał przyszły ojciec. Ale radca tytularny wymamrotał tylko:
– Później, później, teraz nie ma czasu – i pocwałował do wyjścia.
Na umówione miejsce spotkania nie dotarł. Na moście Yatobashi, za którym zaczyna się właściwy Bluff, welocypedystę okrzyknął bardzo młody po europejsku ubrany Japończyk.
Uchyliwszy z szacunkiem słomkowego kapelusza, powiedział:
– Mister Fandorin, czy nie ma pan ochoty napić się herbaty? – I wskazał szyld „English & Japanese Tea Parlour” *.
Erast Pietrowicz nie miał ochoty na herbatę, ale zaproszenie po nazwisku wywarło na nim pewne wrażenie.
Zmierzywszy wzrokiem niewysoką, lecz elegancką postać Japończyka, a zwłaszcza zauważywszy jego spokojne, nader poważne spojrzenie, jakie nieczęsto zdarza się u młodzieńców, Fandorin zapytał:
– Pan jest Den, student medyk?
– Do pańskich usług.
Herbaciarnia okazała się zakładem typu mieszanego, jakich sporo było w Jokohamie: z jednej strony stoły i krzesła, z drugiej maty i poduszki.
W połowie angielskiej o tej wczesnej godzinie było prawie pusto, tylko przy jednym ze stołów siedzieli pastor z żoną i pięcioma córkami i pili herbatę z mlekiem.
Przewodnik poprowadził radcę tytularnego dalej, rozsunął papierową przegródkę i Erast Pietrowicz zobaczył, że w połowie japońskiej gości jest jeszcze mniej – właściwie tylko jeden: suchutki staruszek w lnianym kimonie.
– Czemu tu? Czemu nie na wzgórzu? – zapytał Erast Pietrowicz, siadając. – Tam czarne kurtki, co?
Oczy jōnina zatrzymały się pytająco na kamiennym obliczu radcy tytularnego.
– Tak. Skąd wiesz?
– Nie otrzymawszy raportu, Don zrozumiał, że jego drugi oddział także został zniszczony. Czeka na zemstę, przygotowuje się do oblężenia. A co do wzgórza, skąd widać cały dom – podpowiedział mu to Shirota. Powiedz lepiej, jak się domyśliłeś, że pojadę do Bluffu z tej strony?
– Nijak. Na drodze do hipodromu oczekuje twój sługa. On też przyprowadziłby cię tutaj.
– Czyli dostać się do domu nie m-można?
– Siedziałem długo na drzewie, patrzyłem przez gaijińską powiększającą rurkę. Całkiem źle. Tsurumaki nie wychodzi na zewnątrz. Wartownicy wokół całego płotu. Zemstę trzeba będzie odłożyć. Być może na tygodnie, na miesiące, nawet na lata. Nic nie szkodzi, zemsta to danie, które nie jełczeje. – Tamba niespiesznie rozpalił swą fajeczkę. – Opowiem ci, jak zemścił się na sprawcy obrazy mój pradziad Tamba Ósmy. Pewien klient, potężny daimyō, postanowił nie zapłacić za wykonaną robotę i zabił shinobi, który przybył doń po pieniądze. Były to bardzo wielkie pieniądze, a daimyō był chciwy. Postanowił, że nigdy więcej nie porzuci murów zamku. Nie wychodził ze swoich pokoi, a do niego także nikogo nie wpuszczano. Wtedy Tamba Ósmy polecił swojemu synowi, dziewięcioletniemu malcowi, nająć się do zamkowej kuchni. Chłopak był pilny i stopniowo awansował w służbie. Najpierw zamiatał podwórze, potem izby czeladne, później został kuchcikiem dla służby, uczniem książęcego kuchmistrza. Długo uczył się rozcierać pastę z pęcherza moczowego rekina – to wymaga szczególnego mistrzostwa. Wreszcie, w dziewiętnastym roku życia, osiągnął taką biegłość, że pozwolono mu przygotować skomplikowane danie dla księcia. I był to ostatni dzień w życiu daimyō. Na zemstę czekano dziesięć lat.
Wysłuchawszy barwnej historii, Fandorin pomyślał. „Dziesięć lat żyć ze ściśniętymi płucami? Za nic”.
Pojawiła się, co prawda, i inna myśclass="underline" „A co będzie, jeśli nawet zemsta nie pomoże?”.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zamiast niego Erast Pietrowicz zadał na głos inne.
– Czy widziałeś przez swoją powiększającą rurkę Shirotę?
– Tak, wiele razy. I na dziedzińcu, i w oknie.
– A białą kobietę? Wysoką, o żółtych włosach, splecionych w długi warkocz?
– W domu nie ma kobiet, tam są sami mężczyźni. – Jōnin coraz uważniej patrzył na rozmówcę.
– Tak też myślałem. Gotując się do obrony, Shirota przeniósł narzeczoną w pewniejsze m-miejsce – z zadowoleniem przytaknął swym myślom Erast Pietrowicz. – Nie musimy czekać dziesięciu lat. Pęcherz moczowy rekina też się nie przyda.
– A co się przyda? – cicho, jakby bojąc się spłoszyć zdobycz, zapytał Tamba.
Jego krewny aż podał się naprzód, nie spuszczając oczu z gaijina. Ten odwrócił się i przez otwarte okno patrzył na ulicę. Zaciekawiła go chyba wisząca na słupie granatowa skrzynka z dwiema skrzyżowanymi pocztowymi trąbkami.
Odpowiedź składała się z jednego słowa:
– Listonosz.
Stryj i siostrzeniec spojrzeli po sobie.
– Taki od listów? – uściślił jōnin.
– Taki od listów.
Chcesz całą torbę
Miłości, smutków, szczęścia?
Bądź listonoszem.
Prawdziwy akunin
Szybka poczta miejska, prawdziwy symbol komfortu dziewiętnastego wieku, pojawiła się w Settlemencie niedawno, dlatego też mieszkańcy korzystali z jej usług częściej, niż wymagała tego prawdziwa konieczność. Listonosze doręczali nie tylko listy służbowe, kierowane, powiedzmy, ze spółki przy Main Street do kantoru wymiany na Bundzie, lecz i zaproszenia na five o’clock, ulotki reklamowe, intymne bileciki, a nawet liściki żony do męża z przypomnieniem, że czas na obiad.
Nie minęło i pół godziny, jak Fandorin wrzucił kopertę z pięciocentowym „terminowym” znaczkiem w szparę pod skrzyżowanymi trąbkami, a już podjechał na pony młodzian w szykownym granatowym uniformie, posortował zawartość skrzynki i pokłusował po kocich łbach jezdni doręczyć korespondencję pod adres „Bluff, nr 130”.