– Co jest w kopercie? – po raz czwarty spytał Tamba.
Pierwsze trzy próby nie dały rezultatu. Gorączkowe ożywienie, z jakim Fandorin adresował kopertę, zastąpiła apatia. Zwróconych doń pytań gaijin nie słyszał – siedział, patrząc obojętnie na ulicę. Niekiedy zaczynał chwytać ustami powietrze i trzeć pierś, jakby kamizelka była dla niego za ciasna.
Ale stary Tamba był cierpliwy. Pomilczy, pomilczy i znów spyta. Potem znowu.
Wreszcie doczekał się odpowiedzi.
– Co? – Erast Pietrowicz drgnął. – W kopercie? Wiersz. Niech go tylko Shirota przeczyta, od razu zareaguje. I pojedzie tą właśnie ulicą, przez m-most. Sam jeden.
Co do wiersza, Tamba nie zrozumiał, lecz nie wypytywał – nieważne.
– Sam? Bardzo dobrze. Złapiemy go, to nietrudne. Szybko powiedział coś do Dena po japońsku. Kuzyn potakiwał stałym: Hai, hai, hai…
– Nie trzeba łapać – przerwał instruktaż Fandorin. – Wystarczy go po prostu tu sprowadzić. Dacie radę?
Shirota zjawił się niebawem – Tamba ledwie zdążył się przygotować.
Rozległ się rączy stuk kopyt i zza zakrętu wypadł jeździec w kapeluszu panama i jasnopiaskowym garniturze. Były sekretarz wydawał się nie do poznania: wyglądał elegancko, wręcz wytwornie. Pod spłaszczonym nosem czerniała szczoteczka kiełkujących wąsów, na obliczu, zamiast stalowych binokli, lśniło nowiutkie złote pince-nez.
Sądząc z wypieków na twarzy tubylczego dżentelmena i wściekłego galopu wierzchowca, Shirota strasznie się śpieszył, ale przed mostem musiał ściągnąć wodze – pod kopyta konia rzucił się zgarbiony żebrak w zakurzonym kimonie.
Chwyciwszy za uzdę, zajęczał obrzydłym, fałszywie żałosnym dyszkantem.
Spinając rozgorączkowanego konia, Shirota sklął wydrwigrosza, szarpnął za wodze, lecz włóczęga wczepił się w nie pazurami.
Erast Pietrowicz oglądał tę małą scenkę z okna herbaciarni, starając się trzymać w cieniu. Dwaj czy trzej przechodnie, zwabieni w pierwszej chwili krzykami, już uprzykrzyli sobie tak banalną sensację i ruszyli swoją drogą.
Dobre pół minuty jeździec starał się wyswobodzić, potem doszedł wreszcie do wniosku że istnieje skuteczniejszy sposób. Mamrocząc przekleństwa, wsunął rękę do kieszeni, wygrzebał monetę i rzucił ją starcowi.
Miał rację: żebrak natychmiast puścił uzdę. W porywie wdzięczności chwycił dobroczyńcę za rękę i przywarł do niej wargami (musiał widzieć, jak czynią to jacyś gaijini). Potem uskoczył wstecz, skłonił się nisko i oddalił drobnym kroczkiem.
Zadziwiająca rzecz: Shirota zapomniał chyba, że się śpieszy. Szarpnął głową, później potarł skroń, jakby próbował coś sobie przypomnieć. I nagle pijackim, chwiejnym ruchem przechylił się na bok. Niechybnie upadłby i zapewne bardzo się potłukł o kocie łby, gdyby na szczęście nie przechodził obok młody tubylec o bardzo przyzwoitym wyglądzie. Młodzian zdążył chwycić słaniającego się jeźdźca na ręce, a z herbaciarni na pomoc biegli już gospodarz i pastor, który porzucił swą liczną rodzinę.
– Pijany? – krzyknął gospodarz.
– Nieżywy? – krzyknął pastor.
Młody człowiek, pomacawszy puls Shirocie, oznajmił:
– Nieprzytomny. Jestem lekarzem. To znaczy: wkrótce będę… – I zwrócił się do gospodarza: – Gdyby pozwolił pan wnieść tego pana do pańskiego lokalu, mógłbym udzielić mu pomocy.
We trzech wnieśli bezwładne ciało do herbaciarni, a że w angielskiej połowie nie było gdzie położyć chorego, przenieśli go do części japońskiej, na tatami. Tam właśnie, gdzie dopijał swoją herbatę Erast Pietrowicz.
Kilka minut zeszło na tym, by pozbyć się gospodarza, a zwłaszcza pastora, który miał wielką ochotę udzielić cierpiącemu ostatniej pociechy. Student medyk wyjaśnił, że to zwykłe omdlenie i nie ma żadnego zagrożenia, chory musi po prostu chwilkę poleżeć.
Wkrótce wrócił Tamba. W czcigodnym, czyściutkim staruszku nie sposób było rozpoznać odrażającego łapserdaka z mostu. Jónin poczekał, aż postronni się oddalą, potem nachylił się nad Shirotą, ścisnął mu skronie palcami i siadł z boku.
Renegat rychło się ocknął.
Zamrugał powiekami, zdziwiony powiódł wzrokiem po suficie. Wreszcie uniósł głowę i napotkał spojrzeniem zimne, błękitne oczy radcy tytularnego.
Zerwawszy się jednym susem, zauważył obok dwóch Japończyków. Ledwie spojrzał na młodego Dena, za to w cichego staruszka wpatrzył się tak, jakby straszniejszego widoku nie oglądał nigdy w życiu.
Zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu krople potu.
– To Tamba? – zwrócił się nie wiadomo dlaczego do Fandorina. – Tak, poznałem go z rysopisu… Tego się właśnie bałem! Że to oni porwali Sonię. Jak pan, cywilizowany człowiek, może wiązać się z tymi łotrami?
Lecz spojrzawszy znów w nieruchomą twarz dawnego kolegi z konsulatu, spuścił wzrok i wymamrotał:
– Tak, tak, oczywiście… Nie miał pan wyboru… Rozumiem. Ale wiem, jest pan człowiekiem szlachetnym. Pan nie pozwoli, by shinobi zrobili jej coś złego. Eraście Pietrowiczu, panie Fandorin, pan przecież także kocha, pan mnie zrozumie!
– Nie zrozumiem – odparł obojętnie wicekonsul. – Kobiety, którą kochałem, już nie ma. Za pańską sprawą. Tamba powiedział, że to pan opracował plan operacji. Cóż, udał się Donowi p-pomocnik.
Shirota patrzył na Erasta Pietrowicza ze strachem, przerażony nie tyle sensem słów, ile martwotą tonu, jakim zostały wygłoszone.
– Ja… ja zrobię wszystko, co zechcą! – wyszeptał namiętnie. – Tylko proszę ją puścić! Ona o niczym nie wie, nic z moich spraw nie rozumie. Nie nadaje się na zakładniczkę. To anioł!
– Ani mi przyszło do głowy brać Sofię Diogenownę na z-zakładniczkę – równie obojętnym, stłumionym głosem odrzekł Fandorin. – Cóż za ohydne rzeczy pan wygaduje.
– Nieprawda! Dostałem od niej liścik. To pismo Soni! – I Shirota przeczytał wyjętą z rozerwanej koperty malutką różową kartkę:
Biada, sercu brak już siły,
Zjaw się szybciej, ocal mnie!
Lecz jeśli zawiedziesz, miły,
Wiedz, że ginę w imię twe.
– Jasne – krzyknął – że Tamba domyślił się, gdzie ukryłem Sonię, i ją schwytał!
Na narzeczonego „córki kapitana” żal było patrzeć: wargi mu drżały, pince-nez chwiało się na sznurku, palce błagalnie się splotły.
Ale Erasta Pietrowicza nie wzruszyła ta bezbronna miłość. Potarłszy pierś (przeklęte płuca!), wicekonsul powiedział tylko:
– To nie liścik, to wiersz.
– Wiersz?! – zdumiał się Shirota. – Co pan! Wiem, co to są rosyjskie wiersze. Jakie tu rymy? „Mnie”, „twe” – to ma być rym? Rymów w białym wierszu może nie być, ale jest rytm, choćby u Puszkina. „Znowu odwiedziłem ów kąt zapadły, gdzie spędziłem niegdyś niedostrzegalne dwa lata wygnania…” * A tu nie ma nawet i rytmu.
– A jednak to naprawdę wiersze.
– Ach, może to wiersz prozą! – olśniło Shirotę. – Jak u Turgieniewa! „Przywidziało mi się, że jestem gdzieś w Rosji, na odludziu w prostym wiejskim domu” *.
– Być może – zgodził się Erast Pietrowicz. – Tak czy owak, Sofii Diogenownie nic nie zagraża. Nie mam p-pojęcia, gdzie ją pan schował.
– Więc pan… Pan chciał mnie po prostu zwabić! – Shirota zalał się purpurą. – No cóż, to się panu udało. Ale i tak nic wam nie powiem! Nawet kiedy pańscy shinobi zaczną mnie dręczyć – przy tych słowach znów zbladł. – Raczej odgryzę sobie język!