Tamba pokiwał głową, patrząc na śpiącego.
– Nie ocknie się, ucisnąłem mu punkt snu. Dobra śmierć, bez strachu i bólu. Taki akunin zasługiwałby na gorszą. – Wyciągnął do Fandorina różdżkę z zaostrzonym końcem. – Ukłuj go w pierś lub w szyję. Leciutko, by pokazała się jedna kropelka krwi. To wystarczy. Nikt się nie domyśli, że Dona zabito. Ochroniarze przysięgną, że nie zamykali oczu. Śmierć naturalna. Zatrzymanie serca we śnie, to zdarza się ludziom bardzo krwistym.
Erast Pietrowicz, patrzył na rumianą fizjonomię zaciekłego wroga, zdjęty mistycznym zdumieniem. To nie złudne déjà vu - rzekł sobie – tak już naprawdę raz było. Stałem nad śpiącym Donem i wsłuchiwałem się w jego równy oddech. Ale wtedy wszystko było inaczej. On nie spał, ale udawał. To raz. Byłem ofiarą, nie myśliwym. To dwa. A wreszcie – straszliwie biło mi serce, a teraz jest spokojne.
– Nie mogę zabijać śpiącego. Rozbudź go.
Tamba wymamrotał coś z cicha – pewnie przekleństwo. Ale nie sprzeciwiał się.
– Dobrze. Tylko ostrożnie. Jest zręczny i odważny. Musnąwszy szyję grubasa, jōnin odskoczył w cień. Tsurumaki drgnął, otworzył oczy, które rozszerzyły mu się na widok czarnej figury z uniesioną ręką.
Erast Pietrowicz zdarł z twarzy maskę, i oczy Dona stały się jeszcze szersze.
Najgłupsze, co mógł Erast Pietrowicz w tej sytuacji zrobić, to wdać się ze skazańcem w rozmowę – lecz jak uderzyć bezbronnego, i to milczkiem, po katowsku?
– To nie sen – powiedział Fandorin. – Żegnaj, akuninie, i bądź przeklęty.
Pożegnać się pożegnał, lecz ciosu wciąż nie zadał.
Nie wiadomo, jak wszystko to mogło się skończyć, lecz radca tytularny miał szczęście. Don Tsurumaki, człowiek o mocnych nerwach, wyszarpnął spod poduszki rewolwer, a wtedy Erast Pietrowicz z ulgą ukłuł szubrawca różdżką w obojczyk.
Ów dziwnie chrapnął, wypuścił broń, kilkakrotnie zadrgał i ucichł. W szparze półprzymkniętych powiek lśniły białka wywróconych oczu.
Fandorin spróbował odetchnąć pełną piersią – nic z tego!
Jak to? Śmierć wroga nie przyniosła ulgi? Może dlatego, że była za szybka i za łatwa?
Zamachnął się, żeby zadać drugi cios, ale przeszkodził mu Tamba – złapał go za rękę.
– Dość! Zostaną ślady.
– Wciąż nie mogę oddychać – poskarżył się Erast Pietrowicz.
– Nie szkodzi, zaraz ci przejdzie. – Jōnin trzepnął wicekonsula po plecach. – Śmierć wroga – to najlepsze lekarstwo.
Zdumiewające, lecz od tych słów Fandorinowi zrobiło się naraz lżej. Jakby puściła w nim jakaś sprężyna. Ostrożnie wciągnął powietrze: lekko weszło w głąb piersi, napełniając ją bez reszty. Wrażenie było tak fascynujące, że Erastowi Pietrowiczowi zawirowało w głowie.
A więc wszystko to nie na darmo!
Póki tytularny radca delektował się nowo odzyskaną swobodą oddechu, Tamba schował rewolwer z powrotem pod poduszkę, ułożył trupa w naturalnej pozycji, otwarł mu usta, bryznął w nie czymś i na wargach wystąpiły pęcherzyki piany. Potem odchylił kołnierzyk nocnej koszuli, wytarł jedną jedyną kroplę krwi.
– I tyle. Idziemy! Nie będziemy narażać naszego przyjaciela Shiroty. No, co pan?
Wraz z oddechem wróciła Fandorinowi jasność myśli. Patrzył na Tambę, jakby widział go po raz pierwszy naprawdę – całego, na wskroś.
– Naszego przyjaciela? – powtórzył wolno Erast Pietrowicz. – Oczywiście, toż chodzi o Shirotę. Oto po co ci byłem potrzebny. Zemścić się na Donie mogłeś i beze mnie. Ale mało ci tego, chcesz odtworzyć więź z potężną organizacją, którą stworzył Tsurumaki. Wykalkulowałeś sobie, że gdy zabraknie Dona, organizacją pokieruje Shirota, jego prawa ręka. Zwłaszcza przy twojej pomocy. Ale nie wiedziałeś, jak dobrać się do Shiroty. I wtedy postanowiłeś posłużyć się mną. Prawda?
Jōnin milczał. W otworach maski płonęły niesamowitym żarem oczy. Lecz rozpętany potok wyzwolonej energii myślowej niósł Fandorina dalej.
– Nie mogłem oddychać. Teraz pamiętam, jak się to zaczęło. Tam, przy pogrzebowym stosie, niby mnie powstrzymując, ścisnąłeś mi mocno pierś. Myślałem, że nie mogę złapać oddechu od szoku, a to była twoja sztuczka! Mając na wpół sparaliżowane płuca, oniemiałą duszę i okuty w łańcuchy rozsądek, byłem jak wosk w twoich rękach. A przeszło mi to teraz wcale nie dzięki śmierci wroga – to ty uderzyłeś mnie w plecy! Ale teraz wypełniłem zadanie, wyczerpałem swą przydatność. I mnie zabijesz. Don był szubrawcem, lecz w jego żyłach płynęła żywa, gorąca krew. Prawdziwy akunin to nie on, ale ty: z zimnym sercem, które nie wie, co to miłość i szlachetność. Nie kochałeś wcale nawet własnej córki. Biedna Midori! Na pogrzebie myślałeś tylko o jednym – jakby spożytkować jej śmierć!
Zapewne Erast Pietrowicz nie całkiem jeszcze odzyskał jasność umysłu, bo nie wykrzyczałby na głos oskarżeń, nie zdradziłby, że przeniknął grę starego shinobi.
Był tylko jeden sposób naprawienia śmiertelnej omyłki. Radca tytularny zrobił wypad, celując zatrutą różdżką w pierś intryganta, lecz Tamba był gotów na ten atak. Uchylił się, lekko stuknął Fandorina w przegub i ręka zwisła bezwładnie. Jōnin spiesznie podniósł drewnianą broń.
Erast Pietrowicz nie był w stanie ducha nakazującym cenić własne życie. Podtrzymując zdrętwiałą rękę, zwrócił się piersią do Tamby i czekał na cios.
– Masz w swych wywodach tylko połowiczną rację – rzekł jōnin, chowając różdżkę. – Owszem, prawdziwy akunin – to ja, ale cię nie zabiję. Chodźmy stąd. Lada chwila ockną się wartownicy. Tu nie miejsce i nie czas na wyjaśnienia, które będą długie. Chodźmy! Opowiem ci o Diamentowej Karocy i o prawdziwym akuninie.
Oto akunin:
Ochrypły śmiech, nóż w zębach,
Szalone oczy
Tako rzecze Tamba
Tamba powiedział:
– Wkrótce wzejdzie słońce. Wejdźmy na skałę, będziemy obserwować wschód i rozmawiać.
Wrócili na miejsce, gdzie czekał ponury, obrażony Masa. Przebrali się.
Erast Pietrowicz pojął już, czemu stary ninja nie zabił go w pawilonie. Podważyłoby to wersję naturalnej śmierci Dona i przeszkodziło Shirocie zająć miejsce nieboszczyka.
Zrobić można było tylko jedno – spróbować ocalić Masę.
Odciągnąwszy sługę na bok, radca tytularny wręczył mu notatkę i kazał co sił w nogach biec do konsulatu, do Doronina.
Tamba patrzył na tę scenę obojętnie, widać pewien, że Masa nigdzie się przed nim nie skryje.
Pewnie tak. Ale notatka głosiła: „Proszę natychmiast przenieść mojego sługę do ambasady, jego życie jest zagrożone”. Doronin to człowiek mądry i bystry – spełni tę prośbę. A Tamba, być może, nie będzie próbował pchać się do zagranicznej ambasady, by zabić aż tak mało niebezpiecznego świadka. Bądź co bądź, jōninowi został tylko jeden pomocnik.
Żeby Masa nic nie podejrzewał, Erast Pietrowicz wesoło się doń uśmiechnął.
Sługa od razu przestał się nadymać, zajaśniał w odpowiedzi uśmiechem, wykrzyknął coś radosnym głosem.
– Jest szczęśliwy, że pan znów się uśmiecha – przełożył Den. – Mówi, że zemsta wyszła panu na zdrowie. Midori-san bardzo żal, oczywiście, lecz będą inne kobiety.
Potem Masa pobiegł spełnić polecenie, a Tamba zwolnił też krewniaka. Zostali we dwóch.
– O, stamtąd jest dobry widok – jōnin wskazał wysokie urwisko, u którego podnóża pienił się biały przybój.
Zaczęli się wspinać wąską ścieżką: shinobi z przodu, radca tytularny z tyłu.
Fandorin był niemal półtora raza wyższy, w jego kaburze spoczywał wierny gerstal, a przy tym przeciwnik odwrócił się doń plecami, lecz on wiedział: wobec tego suchutkiego staruszka jest bezsilny jak niemowlę. Tamten może go zabić w każdej chwili.