Выбрать главу

– Nie, on nie miał honoru znać ojca żółtowłosej pani, ale wczoraj nocą widział, jak przyszła po swojego rodziciela do Rakuena. Był to bardzo towarzyski człowiek. Jedni po opium zasypiają, inni na odwrót, stają się weseli, rozmowni. Stary kapitan nie milkł ani na minutę. Wciąż opowiadał i opowiadał – przetłumaczył Japończyk odpowiedź młodzieńca.

– Co opowiadał? – w roztargnieniu zapytał Fandorin, wyjmując zegarek.

Za kwadrans ósma. Jeśli przyjdzie mu jechać z konsulem na sławetny bal kawalerski, dobrze byłoby przedtem wziąć kąpiel i doprowadzić się do porządku.

– Że woził trzech pasażerów do Tokio, na przystań Shusaki, że tam na nich czekał, a potem przywiózł ich na powrót. Oni rozmawiali w dialekcie satsumskim, myśleli, że gaijin nie zrozumie, a kapitan dawno po japońskich morzach pływa, nauczył się pojmować każdy dialekt. Satsumiacy mieli ze sobą długie zwoje, a w zwojach miecze. On rozpoznał jedną z rękojeści. Osobliwa, pokryta kamiyasuri… - Tu Shirota zaciął się, nie wiedząc, jak przetłumaczyć trudne słowo. – Kamiyasuri to taki papier, cały w szklanym proszku… Używa się go, by uczynić powierzchnię drzewa gładką.

– Ścierny?

– Tak, tak. Ścierny – wolno powtórzył Shirota, zapamiętując.

– Ale jakże to rękojeść może być ścierna? Porani rękę.

– Oczywiście, nie może – zgodził się Japończyk. – Ale ja tylko tłumaczę.

Polecił yakuzy kontynuować.

– Ci ludzie bardzo źle mówili o ministrze Ōkubo. Nazywali go Inu-Ōkubo, to znaczy Pies Ōkubo. Jeden suchoręki, który był u nich za herszta, powiedział: „To nic, jutro się nam nie wymknie”. A kiedy kapitan przywiózł ich do Jokohamy, polecili mu nazajutrz, na godzinę przed świtem, być w tym samym miejscu i dali dobry zadatek. Kapitan opowiadał to wszystkim, kto tylko był obok. I mówił, że jeszcze posiedzi, a potem pójdzie na policję i dadzą mu tam wielką nagrodę, bo ratuje przed złoczyńcami ministra.

Tłumacząc opowieść bandyty, Shirota coraz bardziej pochmurniał.

– To bardzo groźna wiadomość – objaśnił. – Byli samurajowie z księstwa Satsuma nienawidzą swojego krajana. Mają go za zdrajcę.

Zaczął wypytywać mikrusa, lecz ten się roześmiał i machnął z lekceważeniem ręką.

– Mówi, że wszystko to bzdura. Kapitan był całkiem otumaniony opium i plątał mu się język. Na pewno coś to mu się przywidziało. Skąd satsumscy samuraje mieliby pieniądze, by opłacić parowy kuter? Przecież to same obdartusy. Chcieliby zarąbać ministra? Poszliby do Tokio pieszo. A poza tym – gdzie to widziane owijać rękojeść miecza papierem ściernym? Stary gaijin po prostu chciał, by go słuchano, i plótł bzdury.

Erast Pietrowicz i Shirota spojrzeli po sobie.

– No więc niech je opowie ze wszystkimi szczegółami. Co jeszcze mówił kapitan? Czy coś się z nim nie stało?

Yakuza zdziwił się, że jego historia wzbudziła takie zainteresowanie, lecz odpowiedział wyczerpująco:

– Nic więcej nie mówił. Tylko o nagrodzie. Zaśnie, potem się zbudzi i znów to samo. Pasażerów na pewno musiał wozić, a co do mieczy, to pewnie zwidziało mu się po opium. Wszyscy tak twierdzili. I nic szczególnego się z kapitanem nie działo. Siedział do świtu, potem nagle wstał i wyszedł.

– Nagle? Jak się to o-odbyło? – zaczął się dopytywać Fandorin, któremu historia o tajemniczych Satsumczykach jakoś okrutnie się nie spodobała. Szczególnie w związku z przedwczesną śmiercią Błagolepowa.

– Po prostu wstał i wyszedł.

– Ni z tego, ni z owego?

Yakuza zamyślił się, wytężając pamięć.

– Kapitan siedział i drzemał. Plecami do sali. Jak się zdaje, ktoś mijał go i rozbudził. Tak, tak. Jakiś dziadek. Całkiem pijany. Zachwiał się, machnął ręką i trącił kapitana w szyję. Kapitan obudził się, sklął starucha. Potem mówi: „Gospodarzu, jakoś mi kiepsko, pójdę”. I poszedł.

Zakończywszy tłumaczenie, Shirota dodał od siebie:

– Nie, panie radco tytularny. Niczego podejrzanego tu nie widzę. Kapitana musiało rozboleć serce. Doszedł do domu i tam umarł.

Erast Pietrowicz nie ustosunkował się do tego wniosku, sądząc jednak ze zmrużenia oczu, pozostał nie w pełni przekonany.

– Ręką po szyi? – mruknął w zadumie.

– Co? – nie dosłyszał Shirota.

– Co ten zbój teraz pocznie? Przecież jego szajkę rozgromiono – spytał Fandorin, choć bez większego zainteresowania. Po prostu nie zamierzał przedwcześnie wtajemniczać sekretarza w swe myśli.

Zbój odpowiedział krótko i energicznie.

– Powiada: będzie panu wdzięczny.

Zdecydowany ton, w jakim padły te słowa, skłoniła radcę tytularnego do irytacji.

– Co on chce przez to powiedzieć?

Shirota z jawną akceptacją wyjaśnił:

– Teraz pan jest na całe życie jego onjinem. W języku rosyjskim, niestety, nie ma takiego słowa. – Pomyślał trochę. – Dozgonnym dobroczyńcą. Można tak powiedzieć?

– D-dozgonnym? – Fandorin się wzdrygnął.

– Tak, aż do grobu. Jest pańskim dozgonnym dłużnikiem. Przecież pan nie tylko uratował go od śmierci, ale ustrzegł od niewymownej hańby. Za coś takiego przyjęto u nas płacić najwyższym oddaniem, a nawet życiem.

– Na co mi jego życie? Proszę mu powiedzieć: „nie ma za co” czy jak tam się u was mawia, i niech idzie swoją drogą.

– Kiedy ktoś wypowiada tak szczerze podobne słowa, nie idzie już swoją drogą – uniżenie podsunął Shirota. – On mówi, że odtąd pan jest jego panem. Gdzie pan, tam i on.

Mikrus skłonił się nisko i wystawił w górę mały palec, co zdało się Erastowi Pietrowiczowi nie całkiem przyzwoite.

– No, co z nim? – zapytał jeszcze bardziej nerwowo. – Czemu nie odchodzi?

– Nie odejdzie. Jego oyabun zginął, więc on postanowił poświęcić swoje życie służbie dla pana. Proponuje, że na dowód szczerych intencji utnie sobie mały palec.

– A niechże idzie do wszystkich diabłów! – zirytował się Fandorin. – Niech się turla. Otóż to. Tak mu proszę powiedzieć.

Sekretarz nie śmiał się spierać z rozdrażnionym wicekonsulem i jął tłumaczyć, lecz się zaciął.

– Po japońsku nie można powiedzieć po prostu: „turlać się”, trzeba koniecznie wyjaśnić dokąd.

Gdyby nie obecność panny, Erast Pietrowicz nie omieszkałby wskazać ścisłego adresu, albowiem jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Pierwszy dzień pobytu w Japonii okazał się nadzwyczaj męczący.

– Turlać się… z górki – Fandorin machnął ręką w stronę brzegu.

Na obliczu natrętnego mikrusa zamigotało niedowierzanie, ale zaraz zgasło.

– Kashikomarimashita - rzekł i skinął głową.

Padł na ziemię, odepchnął się ręką i potoczył wzdłuż jezdni.

Erast Pietrowicz skrzywił się. Toż boki poobija o kocie łby, idiota. No, do diabła z nim. Są poważniejsze sprawy.

– Proszę powiedzieć, Shirota, czy mógłby mi pan polecić solidnego, godnego zaufania lekarza, zdolnego przeprowadzić sekcję?

– Godnego zaufania? Tak. Znam bardzo godnego zaufania doktora. Nazywa się mister Lancelot Twiggs. To człowiek szczery.

„Osobliwa rekomendacja dla medyka” – pomyślał urzędnik.

Z dołu dobiegał miarowy, stopniowo przyśpieszający turkot. To brukowaną jezdnią toczył się z górki dozgonny dłużnik Fandorina.

Nabiją sińców

Twarde kamienie Drogi -

Trudna rzecz – honor.

Najzupełniej zdrowy nieboszczyk

– Nic nie pojmuję – oznajmił doktor Lancelot Twiggs, ściągając śliskie, całe w rdzawych piętnach, rękawiczki i nakrywając rozplatane ciało prześcieradłem. – Serce, wątroba, płuca w zupełnym porządku. W mózgu ani śladu wylewu. Nadaremnie otwierałem puszkę mózgową. Daj Boże każdemu mężczyźnie po pięćdziesiątce tak świetne zdrowie.